Obserwatorzy

poniedziałek, 19 grudnia 2016

Książki dla Malucha 6m+ - Nasza biblioteczka

Zbliżają się Święta Bożego Narodzenia i każdy kto ma dzieci zastanawia się nad prezentami, które nasi milusińscy znajdą pod choinką. Ja osobiście uważam, że książka to jest zawsze bardzo dobry prezent niezależnie czy ma się kilka miesięcy czy kilkadziesiąt lat. Mój Synek mimo tego że ma dopiero 8 miesięcy ma bardzo dużo książek,część z ich dostał, część kupiliśmy mu sami i jak każdy ma swoje ulubione, do których zawsze wraca, lubi je oglądać, dotykać i... słuchać! Tak, bo mamy też książki do słuchania.  
Pierwsze cztery książeczki trafiły do nas dzięki mojej koleżance, która kupiła je dla swojej córeczki. Wcześniej nie miałam o ich istnieniu pojęcia. Mowa o książeczkach z serii Akademia Mądrego Dziecka. Są to zdecydowanie książki dla maluszków godne polecenia. Sprzyjają one nie tylko wspaniałej zabawie, ale także rozwojowi sprawności manualnej i koordynacji wzrokowo-ruchowej dzięki specjalnym wycięciom, które czuć pod palcami dotykając książkę.  Książeczki zrobione są z twardego kartonu więc mamy pewność, że dziecko nie porwie kartek.
Nie wyobrażam sobie teraz naszego dnia bez czytania książeczek dźwiękowych. Korzystamy z nich z Synem kilka razy dziennie. W naszej biblioteczce mamy między innymi takie, które po naciśnięciu odpowiedniego obrazka odtwarzają np. odgłosy zwierząt, odgłosy pojazdów czy maszyn lub też bajki w całości czytane przez lektora. Można się fantastycznie bawić takimi książeczkami, szukać danego zwierzątka na kartce i sprawdzać jaki wydaje odgłos.A kiedy mama czuje się zmęczona, lektor czyta książkę za nią - super rozwiązanie. Książki mają grube tekturowe kartki więc mimo codziennego używania mają się bardzo dobrze.
Kolejna książką uwielbianą przez mojego małego urwisa jest właśnie poniższa książka Fisher Price. Niby nic, książka jak każda inna ale te obrazki mają coś takiego w sobie że Mały ogląda je jak zahipnotyzowany. Przekręca sam kartki (również grube tekturowe), raz do przodu, raz do tyłu, dotyka, czasem wkłada do buzi ;-) Kiedy podrośnie będzie mógł także korzystać z tej książki i bawić się w znajdowanie i dopasowywanie zwierzątek i przedmiotów, które są powycinane w stronach książki w formie dużych puzli.
I na koniec książka sensoryczna, w której szukamy z Synem odpowiedzi na pytanie "Kto zjadł biedronkę?" Jest to bardzo ładnie ilustrowana książeczka, z wyciętymi otworami w środku w które dziecko może wkładać rączkę,  dotykać nierównych krawędzi przez co czytanie staje się dużo bardziej ciekawe. Na podstawie obrazków w książce można używając wyobraźni opowiadać nieskończenie wiele historii. Mój Syn uwielbia takie opowiastki zwłaszcza kiedy w trakcie opowiadania zmieniam głos, przygląda się wtedy z zaciekawieniem i uśmiecha. 
Moim zdaniem warto czytać dzieciom i z dziećmi. To bardzo zbliża, można świetnie spędzić wspólnie czas, rozwija wyobraźnie ... generalnie same pozytywy płyną ze wspólnego czytania.

czwartek, 15 grudnia 2016

Zmęczona matka i domowy multitasking

Odkąd pojawił się na świecie nasz Syn moje życie (i chyba także mojego męża) to istna sinusoida. Rytm dnia dyktuje mi ten mały człowiek i nie ma żadnych odstępstw od jego harmonogramu dnia a jedyną osobą która może go zmienić jest on sam. Mimo, że ma już skończone 7 miesięcy budzi się co noc. Czasami raz, czasami dwa razy. Nieraz obudzi się o 1-2 w nocy i jest gotowy do zabawy a nieraz tylko zje i idzie dalej spać. W ciągu dnia drzemki też robią się coraz krótsze, bywają dni że śpi dwa razy po 30 minut, czasem robi sobie jedną dłuższą 2,5 - 3  godzinną więc wtedy mam czas że by przygotować mu obiad, sama mogę coś zjeść i nawet chwilkę na blogu posiedzieć. Z tym czasem i z organizacją wszystkiego mam do dziś problem. Jestem osobą która lubi planować i staram się zawsze mieć plan dnia. Lubię też mieć kontrolę nad tym co się dookoła mnie dzieje i kiedy życie i mój Syn weryfikują moje plany w mój porządek dnia wkrada się ogromny chaos i nie potrafię już nad nim zapanować. Wszystko się sypie... łącznie ze mną. Staram się nadrabiać wieczorami zaległe pranie, prasowanie, sprzątanie, gotowanie czy inne domowe obowiązki ale niejednokrotnie zmęczenie bierze górę i wszystko odkładam na jutro. I tak leżą kupy upranych ubrań, sterta rzeczy do prania, nieumyte szafki w kuchni... Czasami udaję, że tego nie widzę ale nie da się nie zauważyć. I wtedy pojawiają się wątpliwości, przecież ja sobie kompletnie z tym nie radzę. Synek jest coraz większy, nie jest już leżącym niemowlakiem, raczkuje, wstaje , wszędzie go pełno, nie wyobrażam sobie zostawić go samego i zająć się sprzątaniem. Ale jak inne matki to robią że mają czysto w domu, są zadbane, wypoczęte i maja szczęśliwe dzieci??? Potrzebuję receptę na taki domowy multitasking. Chyba nie muszę dodawać, że w tym roku zupełnie nie czuję atmosfery świąt i tak jak zawsze się cieszyłam i już od początku grudnia stroiłam dom mikołajami i kolorowymi lampkami tak w tym roku wszystko jeszcze w pudłach w garażu i nie wiem czy mam siłę to wszystko rozkładać tylko po to żeby się zakurzyło...     

czwartek, 1 grudnia 2016

Spodziectwo - czeka nas operacja :-(

Źródło: http://www.npr.org
Kiedy ktoś pyta mnie czy Mały jest zdrowy, czy wszystko ok zawsze odpowiadam, że tak. No bo przecież nie ma kataru, nie kaszle więc jest ok. Ale mamy nasz mały sekret, o którym nie jest łatwo mówić otwarcie do wszystkich, zwłaszcza osób z dalszego otoczenia. O tym, że nasz Synek urodził się z małym defektem dowiedzieliśmy się zaraz po porodzie w szpitalu. Wtedy jeszcze nie wiedziałam co to jest i co się z tym robi, jaki to może mieć wpływ na jego życie i czy w ogóle jakiś będzie miało. W trakcie poporodowej burzy hormonów nawet nie myślałam o tym, była euforia i zachwyt pojawieniem się nowego tak bardzo wyczekiwanego członka rodziny. Dopiero jak emocje opadły dotarło do mnie, że to jest problem i że my jako rodzice musimy zgłębić temat i coś z tym fantem zrobić. No ale o co chodzi? Nasz Syn urodził się ze spodziectwem. Kiedy pierwszy raz lekarz wypowiedział tą nazwę wyobraziłam sobie straszne rzeczy i wizję kalectwa mojego dziecka do końca jego życia. Spodziectwo to niedorozwój cewki moczowej, która ma swoje ujście w nietypowym miejscu. U nas mniej więcej w połowie prącia. Czytałam że wada ta występuje u jednego na 400 chłopców czyli bardzo często ale jakoś nikt dotąd ani w rodzinie ani wśród znajomych nie "chwalił się" że ma dziecko z takim problemem. Czy jest to wstydliwy problem? Hmmm.. Może nie tyle wstydliwy, bo tu nie ma się czego wstydzić, ale na tyle nietypowy i mało znany, że ludzie nie wiedzący na czym polega ta wada myślą sobie o dożywotniej ułomności danego dziecka. Ja początkowo obwiniałam siebie, myślałam że coś musiałam w ciąży zaniedbać, że może przez jakieś przeziębienie, może wzięłam jakiś lek którego nie powinnam... Pomysłów miałam tysiące na to, w jaki sposób zawiniłam. Na szczęście mąż przywołał mnie do porządku, powiedział że nie ma sensu takie głupie gadanie, że to nie zmieni nic i trzeba teraz działać i zrobić wszystko żeby pomóc Małemu abyśmy kiedyś w przyszłości mogli zostać dziadkami. No i miał rację. Zaczęliśmy działać. Znaleźliśmy dobrego chirurga- urologa dziecięcego, poszliśmy na konsultację. Pan doktor zbadał Malucha i stwierdził że wada nie jest najgorsza, jak najbardziej do korekty operacyjnej. Porozmawiał spokojnie z nami, powiedział jak taki zabieg przebiega, jak długo trwa rekonwalescencja, poinformował o możliwych powikłaniach. Dowiedzieliśmy się, że najlepiej tego typu zabiegi wykonywać u chłopców którzy nie skończyli jeszcze roku. Wpisaliśmy się  na listę oczekujących na zabieg w ramach NFZ i niedawno otrzymaliśmy wiadomość że w lutym 2017 odbędzie się operacja. Od momentu kiedy wiem o terminie wydaje mi się że czas przyspieszył, że to już zaraz, szybko. Boję się, że moje dziecko będzie bardzo cierpiało, to chyba najgorsze dla matki kiedy widzi jak dziecko cierpi z bólu. Co prawda w XXI wieku świetnie sobie radzimy z uśmierzaniem bólu różnymi lekami, więc liczę na to że będzie bezboleśnie, bardzo bym chciała. Na razie przeraża mnie ten fakt, zawsze się bałam szpitali, nie mam z nimi miłych wspomnień, pobyt w szpitalu kogokolwiek czy to z rodziny czy znajomych napawa mnie lękiem... a tu własne dziecko i to w dodatku operowane... Mam jeszcze 2 miesiące żeby sobie poradzić z tym lękiem, muszę być silna, dla SYNA.

środa, 30 listopada 2016

Rozszerzanie diety niemowlaka

Temat rozszerzania diety był dla mnie jak czarna magia. Mimo, że książek, blogów, artykułów jest na ten temat ogrom to ja nie znalazłam takiego, które wprost mówiłoby: Wiolu,  jako pierwszy posiłek podaj to i to, zacznij wtedy i wtedy, w ilości takiej to a takiej. Wszystko było ogólnie, pozostawiając biednej matce zagubionej w tych wszystkich poradach zbyt dużo możliwości i wyborów. Jedno czego byłam pewna to to, że chcę rozszerzać dietę po 6-tym miesiącu życia mojego dziecka. Wszystko inne mnie przerastało. I te ciągłe porady i pytania zewsząd, nie dajesz jeszcze? daj, bo potem nie będzie chciał jeść, głodny jest, na pewno nie dojada... Wrrrr...! Wreszcie nadszedł czas. Zaopatrzyłam się w słoiczki dostosowane wiekowo do mojego małego smakosza i zaczęliśmy. (Co do słoiczków to tez się nasłuchałam - "Co z Ciebie za matka, dajesz dziecku jedzenie ze słoika? Wstydziłabyś się! To sama chemia." tak, dawałam ze słoika, uważam ze na początek słoiki to super sprawa zwłaszcza kiedy dziecko albo zje jedna łyżeczke albo nie zje wcale bo mu nie smakuje, nie ma humoru itp itd... Skład słoików dla dzieci można sprawdzić, i można znaleźć takie które w 100% składają się z warzyw i owoców, bez dodatkowych ulepszaczy czy zagęstników. Tyle w temacie).  Syn jadł owoce i warzywa między głównymi posiłkami mlecznymi jako mała przekąska tylko na spróbowanie. Na pierwszy ogień poszło jabłko. Podawałam przez kilka dni zaczynając od jednej łyżeczki, stopniowo zwiększając porcję do 4-5 łyżeczek. Potem tym samym systemem poszła dynia, brokuł, dynia + ziemniak. Zajęło nam to 3 tygodnie. Potem przyszła kolej na dwie takie przekąski w ciągu dnia, rano i po południu. Wtedy z nowych smaków doszła gruszka, banan, morela, marchewka, kaszka ryżowa, kleik kukurydziany  w różnych konfiguracjach. Marchewka niestety spowodowała zaparcia :-( wiec podałam suszoną śliwkę. Zaczęłam się bawić w mieszanie tych wszystkich składników. Początkowo 2-3 do jednego posiłku, np. dynia+ziemniak+marchew. Teraz gotuje zupki sama i maja one około 6-7 składników w sobie. Kiedy już wszystkie warzywa i owoce dozwolone do danego miesiąca życia mieliśmy już przetestowane przyszedł czas na mięso. Pierwsze mięso podałam w zupce ze słoiczka, ale potem gotowałam już sama. Na pierwszy ogień poszedł królik, potem indyk, przed nami jeszcze cielęcina. Po mięsie żółtko. Z tym też są dwie szkoły. Jedna mówi o tym żeby jajko wprowadzać stopniowo, zaczynać od połówki żółtka a dopiero po jakimś czasie podać dziecku białko i wreszcie całe jajo, druga mówi że to nie ma znaczenia i można całe jajko od początku. Ja wybrałam pierwszy sposób. Nie spieszy nam się więc robimy wszystko powoli. Ostatnio zaczęłam wprowadzać gluten. Na razie kasza manna w ilości 1 łyżeczka do zupki. 
Zastanawiałam się też długo czy stosować w rozszerzaniu diety BLW. Jednak doszłam do wniosku, że tradycyjna metoda lepiej się u mnie sprawdzi, gdmam większą kontrolę nad zjadanym posiłkiem, a ja lubię mieć kontrolę nad wszystkim co się dookoła mnie dzieje więc i tutaj chciałam ją mieć ;-) 
W obecnej chwili Synek zjada dwa stałe posiłki w ciągu dnia, jeden przed południem i zazwyczaj jest to posiłek na bazie mleka + owoc( np. płatki jaglane na  mleku z jabłkiem), a drugi po południu i tutaj przeważnie zupka (np. zupka jarzynowa - burak, ziemniak, pietruszka, marchewka, mięso z królika, oliwa z oliwek , 1 łyżeczka kaszy manny). Poza tym 3 razy butla z mlekiem. Daje mu też w ciągu dnia chrupki kukurydziane do rączki. Trzyma sobie i mamla w buzi. :-D Wszystko dookoła potem jest w chrupkach łącznie z nim samym :-D
Szukając inspiracji do gotowania dla mojego Szkraba natknęłam się na według mnie super książkę "U malucha na talerzu".



Książka zawiera podstawowe wskazówki jeśli chodzi o rozszerzanie diety i proste i smaczne przepisy z podziałem na miesiące życia dziecka. To jest właśnie to czego mi było trzeba. Otwieram zakładkę 7 miesiąc życia, wybieram przepis i gotuje - nie zastanawiam się czy składniki dobrane do dania są już odpowiednie dla mojego Malucha bo są.  To duże ułatwienie dla zagonionej mamy :-)  
 

poniedziałek, 28 listopada 2016

O tym jak mój Syn spadł z łóżka ... dwa razy

źródło: https://pl.pinterest.com/
Kiedyś podczas rozmowy z przyjaciółką ona zapytała mnie "Spadł Ci już syn z łóżka?" Zdziwiłam się tym pytaniem i odpowiedziałam, że nie. "No to uważaj, bo na pewno Ci spadnie, wszystkie spadają prędzej czy później, moi też zaliczyli podłogę". Myślałam, że mówi to na żarty ale miała śmiertelnie poważną minę i zapytana powiedziała, że to żadne żarty. Ale niewiele myśląc przeszłam nad tym do porządku dziennego no bo przecież ja swoje dziecko upilnuję i nic takiego się nie wydarzy. Synek rósł, mijał dzień za dniem a ja zapomniałam o tej przestrodze. Pewnego dnia po karmieniu mały zasnął mi na rękach, nie chciałam go odkładać do łóżeczka bo wtedy często się budził, stwierdziłam, że położę go na naszym dużym łóżku i tak też zrobiłam. Położyłam go na samym środku, z jednej strony położyłam zwiniętą kołdrę, z drugiej poduchy, przymknęłam drzwi żeby się nie obudził i wyszłam z pokoju. Zawsze kiedy się budził to albo marudził po przebudzeniu dość głośno albo płakał i wiedziałam że już po spaniu. Zajęłam się w kuchni przygotowaniem obiadu. Zaglądałam do niego kilka razy, leżał w tym samym miejscu w którym go położyłam. Cieszyłam się że tak długo śpi bo zazwyczaj było to 30 minut a tego dnia spał już 1,5 godziny. Zrobiłam sobie herbatę, usiadłam przy stole i w tym momencie usłyszałam dźwięk którego do końca życia nie zapomnę, dźwięk upadającego na podłogę małego ciałka i zaraz potem okropny krzyk. Zerwałam się jak poparzona, pobiegłam do pokoju w którym spał syn i zobaczyłam jak leży na podłodze przy łóżku i płacze. Nie zastanawiając się podniosłam go z podłogi, przytuliłam. Po kilku sekundach się uspokoił. Potem przyszło mi do głowy że mógł sobie coś zrobić i czy dobrze zrobiłam że go podniosłam. Położyłam delikatnie na łóżku,obejrzałam główkę,  dotykałam jedna po drugiej nóżki i rączki czy wszystko ok, sprawdziłam czy na pleckach i brzuszku nie ma jakiegoś śladu po upadku. Nie płakał kiedy go dotykałam więc wyszłam z założenia że nic nie złamane. No ale nie widziałam jak spadł, czy na boczek, czy na plecki czy uderzył główką o podłogę... Zdenerwowana wzięłam komórkę i zadzwoniłam do męża, nie odbierał. Próbowałam jeszcze raz... i jeszcze... nie odbierał. nagle usłyszałam trzask otwieranego zamka, mąż stanął w drzwiach. Ja najpierw go opieprzyłam że nie odbiera a potem wykrzyczałam do niego że jedziemy do szpitala. Expresowo zebraliśmy się i w przeciągu 20 minut byliśmy już na SORze, który jest najbliżej naszego domu. Pani w rejestracji popatrzyła na nas, popatrzyła na syna (chyba my wyglądaliśmy na bardziej potrzebujących pomocy z tym przerażeniem wymalowanym na twarzach) i powiedziała: "Dziecko nie wygląda źle, nie mamy sprzętu do diagnozowania takich maluchów, proszę jechać do innego szpitala". Żarty? Nie. My do samochodu i gazu do drugiego szpitala. Tam kolejka. W rejestracji pytają, co się stało, mówię że syn spadł z łózka. Facet popatrzył na mnie z politowaniem, i zapytał "Pierwszy raz?" WTF!!! Co to ma za znaczenie. "Bo gdyby spadł kolejny to nie jechaliście do szpitala". Zignorowałam to. Byliśmy zarejestrowani, czekaliśmy na swoja kolej. I tak czekaliśmy jakieś 30 minut po czym wyszła pielęgniarka i jak w barze mlecznym wywołała syna po nazwisku krzycząc "Dziecko Nowak!" (nazwisko wymyślone na potrzeby wpisu ;-) Zaprowadziła nas do małego gabinetu gdzie za biurkiem siedziała inna pielęgniarka z podłączona kroplówką. (Do dziś snujemy z mężem teorie ze może kolejny dyżur z rzędu i się wzmacniała, albo zabalowała dzień wcześniej i nawadniała organizm ... :-) Popatrzyła, zapytała co się stało, zadzwoniła na oddział pediatryczny do lekarza który zlecił rtg głowy i usg brzucha, wypisała skierowania i kazała wrócić z wynikami jak już wszystko załatwimy. Po 40 minutach wróciliśmy z wynikami. Zszedł do nas lekarz z oddziału, popatrzył na wyniki i stwierdził że w zasadzie to wszystko ok ale Mały zostaje na obserwację. Zapytałam po co skoro wszystko ok? Bo takie są procedury. Ale ja nie chcę go zostawić skoro jest ok! "To pani tu podpisze, że zabiera dziecko na swoja odpowiedzialność". Podpisałam. Przyjechaliśmy do szpitala zdrowi i bałam się żeby syn nie łapał tak teraz popularnych rotawirusów czy innych świństw których w szpitalu pełno. Pojechaliśmy do domu. Młody padł ze zmęczenia w aucie. Tej nocy obserwowałem go jak śpi, czy nic się nie dzieje, czy wszystko ok. Przyszły mi wtedy do głowy słowa mojej przyjaciółki " Spadł ci już syn z łóżka?," Odpowiedziałam sobie w duchu ... tak :-( 
Powtórkę z rozrywki mieliśmy niecały miesiąc od pierwszego upadku. Tym razem akcja działa się w nocy więc sceneria bardziej dramatyczna no bo... noc. Młody obudził się na jedzenie, zaczął płakać więc wstałam i wzięłam go na ręce ale nie dał się odłożyć do łóżeczka. Uspokoił się tylko na rękach więc obudziłam męża, położyłam Młodego obok i powiedziałam, że idę robić mleko, żeby go przypilnował. Otworzył oczy, powiedział ok, przytulił syna a ja poszłam. Nie minęło 5 minut a ja słyszę okropny wrzask. Biegiem do sypialni a tam mąż zbiera syna z podłogi. Spadł. Znowu. Ja w nerwach nawrzeszczałam na męża że go nie przypilnował, mąż ze łzami w oczach tulił małego. Nie wierzyłam że przeżywamy znów ten stres. Rozebraliśmy go, obejrzeliśmy dokładnie czy gdzieś nie ma jakiegoś krwiaka, czy rusza rączkami, nóżkami... Było ok. Jedziemy na SOR? Poczekajmy jeszcze... Syn dostał mleko, zjadł, i zasnął. Wtedy zaczęłam się zastanawiać czy on powinien spać po tym upadku? No bo jak coś będzie nie tak to nawet nie będziemy wiedzieć i nie zareagujemy na czas. Obudziliśmy go, zachęcaliśmy do zabawy ale po godzinie był już tak zmęczony że zasnął. Nad lewym okiem pojawiło się zaczerwienienie więc przykładałam mu zimnym masłem z lodówki... Po 3-ch godzinach nic się nie działo, mały spał spokojnie. Ale mąż zarządził wyjazd na SOR, męczyły go wyrzuty sumienia i chciał mieć 100% pewności że nic się nie stało. No to jedziemy. Dotarliśmy tam o 6 rano. Na SORze pusto, ciemno... Zarejestrowaliśmy się, czekaliśmy 40 minut na przyjęcie. Wreszcie przyjął nas lekarz, okazało się że to chirurg dziecięcy. Zbadał Małego, tym razem nie zlecono mu żadnych badań.  Powiedziano nam że ten newralgiczny czas 3-ch godzin po upadku już minął i teraz już jest bardzo małe prawdopodobieństwo że coś się może dziać złego. No i oczywiście chcieli nas zostawić na obserwacji. Nie zgodziłam się znowu. Pojechaliśmy do domu. Mąż musiał iść do pracy ale co chwile dzwonił pytać jak Młody.
Generalnie doświadczenie bardzo nieprzyjemne. Nie życzę nikomu takiego stresu. Dzięki Bogu nic się nie stało, ale na naszych głowach pojawiło się kilka nowych siwych włosów.    

piątek, 18 listopada 2016

Pierwsze kosmetyki dla Malucha

Każdy rodzic chce jak najlepiej przygotować się na przyjście na świat swojego upragnionego potomka. Tak było też i z nami. W ostatnich tygodniach ciąży jeździliśmy po sklepach i szukaliśmy wyprawki dla naszego Maleństwa. Sklepy z artykułami dla dzieci dysponują takim asortymentem, że wchodząc tam od razu kręci się w głowie. I oczywiście panie które tam pracują polecają wszystko :-) Bodziaki, pajace, śpiochy, półśpiochy, koszulki, kaftaniki, pieluszki tetrowe,pieluszki flanelowe, pampersy, kocyki, otulacze, bujaczki, leżaczki itp itd... My początkowo ogarnięci szałem kupowaliśmy wszystko jak leci. Ale potem przeglądając zgromadzone rzeczy uświadomiłam sobie że chyba 20 body w rozmiarze 56 to stanowczo wystarczy dla malucha. Zrobiłam listę i z nią chodziliśmy na resztę zakupów. Z kupnem ubranek nie miałam większego problemu, wiedziałam co mi się podoba, natomiast z zakupem kosmetyków miałam problem i to duży. Zależało mi na tym żeby były delikatne dla dziecka, miały dobry i krótki skład i najlepiej wszystkie, które kupimy dla Maluszka były z jednej firmy. Niby niewygórowane wymagania ale... tu się zaczęły schody. Firm produkujących kosmetyki dla niemowląt jest tak dużo, że początkowo wydawało mi się, że będzie bardzo ciężko wybrać coś spośród miliona kosmetyków. Jednak, kiedy zaczęłam się zagłębiać w temat, czytać blogi innych mam, opinie w internecie na temat składów pula kosmetyków do wyboru znacząco się zmniejszyła. Posiłkowałam się też analizą składu kosmetyków zamieszczonych na blogu http://www.srokao.pl/  (Polecam serdecznie jeśli ktoś nie jest pewien czy dany kosmetyk jest odpowiedni). Ciężko było mi niestety wybrać wszystkie kosmetyki z tej samej serii ponieważ kiedy jeden produkt był ok to inny miał kiepski skład, więc zdecydowałam, że zrobię mix z różnych firm najlepszych wg mnie kosmetyków dla mojego Malucha. 
Jako pierwsza do mojego koszyka wpadła kultowa już chyba oliwka HIPP. Krótki skład, przyjemny zapach, do stosowania od 1. dnia życia, bez zbędnych rzeczy w składzie typu barwniki, konserwanty, parabeny. Jednym słowem wszystko OK. 
Kolejne dwa produkty to krem i maść Alantan Plus firmy Unia. Oba produkty poleciła mi moja położna. Bardzo krótki skład i co ważne nie zawierają cynku którego bardzo chciałam uniknąć. Oba produkty stosujemy do smarowania pupy do dziś mniej więcej co drugie , co trzecie przewijanie i sprawdzają się świetnie.
 W wyborze produktów do kąpieli postawiłam na Oilatum. Z tej serii wybrałam zarówno szampon jak i płyn do kąpieli. Z obu jestem bardzo zadowolona, myślę że mój maluch też. Płyn do kąpieli świetnie nawilża skórę i dzięki temu nie ma potrzeby po kąpieli dodatkowo nawilżać skóry balsamem.

Wśród pierwszych kosmetyków naszego Syna znalazło się też najzwyklejsze szare mydło. Służyło nam przede wszystkim do pielęgnacji pępuszka w pierwszych dniach jego życia.
Z podstawowej pielęgnacji to wszystko. W zupełności wystarcza i nic się złego po ich użyciu nie wydarzyło więc mogę powiedzieć, że to były strzały w 10!
Pozostałe rzeczy dokupowaliśmy na bieżąco w tak zwanych nagłych wypadkach. 
Octanisept i rivanol w żelu bardzo przydały się w leczeniu zapalenia napletka, którego synek nabawił się najprawdopodobniej przez bardzo wysokie letnie temperatury. Na szczęście po kilku dniach nie było śladu po zapaleniu dzięki zastosowanej kuracji. A na odparzenia pupy nic tak dobrze nie działa jak Tormentalum (nie mylić z Tormentiol). Tormentalum to kolejny genialny produkt firmy Unia. Ta maść wyleczyła w expresowym tempie pupę synka kiedy wszystko inne już zawiodło. Jest też dobra w swoim składzie gdyż nie zawiera kwasu bornego, który nie powinien być stosowany w kosmetykach i lekach dla dzieci poniżej 3-go roku życia.  


I na koniec moje odkrycie roku :-). Kosmetyki Mediderm firmy Farmina, które pod wieloma względami są fantastyczne. Genialne w swojej prostocie składu, bardzo korzystne cenowo, dostępne w  dużych pojemnościach i super wydajne. Czego chcieć więcej. Kosmetyki Mediderm to specjalistyczne kosmetyki dla osób z problemami skórnymi dostępne w aptekach. Świetnie i na długo nawilżają skórę. Ostatnio używam ich nie tylko w pielęgnacji synka ale też i swojej. Zwłaszcza kiedy mam sucha skórę na łokciach czy kolanach albo gdy jest ona podrażniona  na przykład po goleniu krem sprawdza się fantastycznie. Wszystkie balsamy których dotąd używałam nie robiły tego co to cudeńko potrafi. I najlepsze jest to że za takie pudło 500 g płacimy tylko 16 złotych. Ach... :-) 
Chciałabym zaznaczyć, że nie jest to wpis sponsorowany, nikt nie kazał mi pisać pozytywnie o powyższych produktach, to moja osobista niewymuszona opinia

niedziela, 13 listopada 2016

Laktacja po cesarskim cięciu - sukces czy porażka?

Źródło: http://www.independent.co.uk
Ile mam na świecie tyle historii laktacyjnych. Laktacja to dla mnie temat długi i trudny... Powoduje uczucie niedosytu i smutku. Moja historia laktacyjna jest okupiona wieloma łzami i stresem. Nikt przed porodem nie mówił mi, że karmienie piersią może być trudne i stresujące. Wszyscy z którymi rozmawiałam twierdzili, że to przecież normalna rzecz, że kobieta karmi swoje dziecko i dla każdej pani jest to naturalne i robi to bez najmniejszego problemu. Żyłam sobie w tej świadomości aż do momentu kiedy po porodzie pielęgniarka noworodkowa przyniosła mi Maluszka żeby go nakarmić. Z uśmiechem na ustach przystawiłam dziecko do piersi i... nic. Nie zassał. "Ok, proszę spróbować jeszcze raz" usłyszłam. Ok, spróbowałam. Znowu pudło. Mały otwierał buzie i wyraźnie szukał jedzonka ale nie umiał złapać piersi żeby porządnie ją zassać. Wtedy do pomocy ruszyła pielęgniarka stojąca obok. Zaczęła ugniatać, naciągać, wyciągać, wciskać Małemu na siłę cyca aż po migdałki... Nic. "Ma pani złe sutki, nie wiem czy coś z tego będzie". Jak to kurwa mam złe sutki? Przecież każda kobieta może karmić swoje dzieci piersią, nikt mi wcześniej nie mówił że można mieć złe sutki ?!?! Po kilku nieudanych próbach Mały został zabrany na badania a ja zostałam z tą myślą co teraz? Za jakiś czas przyszła inna pielęgniarka sprawdzić jak się czuję i zapytała czy karmiłam już dziecko. Opowiedziałam jej co i jak, ona na to "Proszę pokazać piersi". Pokazałam, stwierdziła ze jest wszystko ok, ze Mały na pewno da radę ale może nie umie teraz bo jest zmęczony po porodzie i musi troszkę odpocząć. Ok, taki argument do mnie przemówił i wyluzowałam. Tego dnia było jeszcze kilka prób. Raz udawało się Małemu na chwilkę przyssać, innym razem nie. Loteria. Przychodziły do mnie coraz to nowe położne które prosiłam o pomoc, każda miała dla mnie inną cudowną radę. Żadna się nie sprawdziła. Wreszcie któraś położna powiedziała, żebym sobie kupiła silikonowe nakładki, może wtedy Mały da radę. Miałam taki zestaw bo koleżanka mnie obdarowała przed porodem, wtedy jeszcze myślałam że nie będzie mi potrzebny - a jednak. Nakładek miałam 6 rodzajów, sprawdziły się tylko jedne, ale zanim doszłam do tego które są najlepsze dla Małego minęły dwa dni. W tym czasie stres i nerwówka - najada się , nie najada się, płacze - pewnie jest głodny. Zaczął spadać z wagi - to normalne, bo przecież po urodzeniu dzieci zawsze tracą wagę ale on stracił i nie przybierał. No więc hasło "laktator". Mąż mi przywiózł z domu. Zaczęłam odciągać. Przez pierwszy dzień odciągnęłam wszystkiego może 5 ml. I znów stres, może ja mam laktatorooporne piersi - czytałam że dużo kobiet ma problem żeby odciągnąć cokolwiek. Za chwile przyszły do głowy inne myśli - jak ja mam wykarmić dziecko jak w piersiach nic nie ma. Załamka. Na szczęście pogadałam z mądrą kobitką i ona mi poradziła żeby po pierwsze się nie stresować bo stres hamuje laktację, po drugie dużo myśleć o Synku, przystawiać go jak najczęściej, pracować laktatorem żeby rozbudzić laktację dużo się uśmiechać i będzie dobrze. To mi trochę dodało skrzydeł. Zaczęłam się stosować do rady i powoli, powoli szło to jakoś do przodu. Wprowadziłam też wspomagacze, to znaczy kompot z jabłek, specjalne herbatki dla mam karmiących i herbata roibos. Widziałam, że mleka jest coraz więcej bo po 3-ch dniach udawało mi się ściągać już po 20-30 ml. Trochę tez z piersi wypijał Mały, bo resztki zostawały na sylikonowej nakładce, ale i tak jego ssanie było mało efektywne. Possał 2 minuty i zasypiał. Nie chciał więcej ssać. Położne  mówiły, że jest leniuszkiem i że wypije troszeczkę, to zaspokoi jego głód i zasypia. To mleko które odciągałam położne dawały mu z kubeczka. Ale po 4-ch dniach 20 ml na jeden posiłek to dla niego było za mało bo powinien wypijać 50ml. Nie przybierał i był głodny. Byłam bezradna :-( Wtedy położne zaproponowały MM. Zgodziłam się :-( Początkowo dostawał z kubeczka a po dwóch dniach już z butelki. Najpierw to co odciągnęłam z piersi i resztę MM żeby w sumie było 50 ml. Do końca naszego pobytu w szpitalu karmiliśmy się w mieszany sposób, trochę cyc, trochę MM z butelki. Mały zaczął przybierać więc to było najważniejsze. Po powrocie ze szpitala nasza położna rodzinna przyszła do nas do domu. Zbadała Malucha, zbadała mnie, i długo rozmawiałyśmy o moich problemach z karmieniem. Poprosiła żebym pokazała jak go karmię. Okazało się, że Mały źle chwyta pierś tzn zbyt płytko, przez co trudniej mu ssać, musi się dużo bardziej wysilić. Zdziwiłam się, bo w szpitalu nikt wcześniej nie zwrócił na to uwagi. Położna pokazała jak powinno wyglądać poprawne przystawienie, pokazała kilka pozycji w których można karmić malucha i zaleciła intensywny trening (czyli karmienie na żądanie) i odstawienie MM do następnej wizyty. Zważyła Małego i powiedziała że zważymy go też na następnej wizycie i zobaczymy czy waga ruszy w górę. Jeśli tak to znaczy ze wszystko ok i zjada  tyle ile trzeba. Kolejna wizyta miała być za 3 dni. Przez ten czas prawie nie wychodziłam z łóżka, chodziłam całe dnie i noce w piżamie, bo Mały cały czas wisiał mi przy piersi. Ćwiczyliśmy przystawianie dniami i nocami, ale ani on ani ja nie widzieliśmy poprawy. On ciągle niezadowolony, przysypiał przy cycu, ja zmęczona zasypiałam razem z nim w trakcie karmienia. To było jak orka na ugorze. Wreszcie przyszedł dzień wizyty naszej położnej. Zaczęliśmy od ważenia i zdziwienie. Mały spadł sporo z wagi. Eksperyment się nie udał, mało tego okazał się totalną porażką. :-( Usłyszałam "Bardzo mi przykro pani Wiolu, ale musimy dodać do karmienia MM, maluszek nie może tak chudnąć". Załamałam się, nie czułam się spełnioną matką, wydawało mi się, że mieszanką robię Małemu krzywdę bo przecież wszyscy dookoła propagują karmienie piersią i opowiadają jakie to cudowne uczucie. W pismach dla przyszłych rodziców aż razi w oczy temat laktacji, te zdjęcia uśmiechniętych, wyspanych i zadbanych matek z dziećmi przy piersi, tytuły w stylu,  że nie ma nic piękniejszego w życiu kobiety, że to samo zdrowie dla dziecka i że chwile spędzone z dzieckiem podczas KP to najwspanialszy czas w życiu. Ja tak nie czułam, czułam zupełnie coś innego, czułam że zawiodłam moje dziecko. Dla mnie to był czas stresu, nerwów, litrów wylanych łez... Nasza położna bardzo mnie wspierała w tym wszystkim. To jej się wypłakałam w mankiet i wyrzuciłam z siebie wszystkie moje bolączki. Zapadła decyzja - będziemy próbować KP ile wlezie, w międzyczasie laktator aby Młody dostawał jak najwięcej dobrego mamusinego mleczka a resztę uzupełniamy MM. Tak robiłam. Karmiłam i odciągałam 24/7. Mały jadł co 2-3 godziny. Najpierw on przy piersi, średnio 30-40 minut. Potem drugie tyle odciągałam żeby uzbierać jak najwięcej dla niego a dawałam radę odciągnąć max 30 ml, po czym on się budził bo robił się głodny więc znowu pierś, potem butelka z moim mlekiem 30 ml, potem druga  20 ml żeby uzupełn porcję o MM. On zasypiał a ja znów odciągałam i tak całą dobę 7 dni w tygodniu. Po tygodniu chodziłam jak zombi, zasypiałam w trakcie karmienia, odciągania, sikania (jak się udało wyjść do łazienki) , przy obiedzie... Jednej nocy już było bardzo źle. Miałam olać system, byłam tak zmęczona że stwierdziłam że ja to pierdolę, tyle dzieci na świecie jest karmionych MM, moje też może być. Kończymy z KP. Ale przyszedł nowy dzień, zaświeciło słońce, popatrzyłam na tą małą istotkę i znów zaczęło mi się chcieć. I dobrze, że nie zrezygnowałam, od tego dnia laktacja zaczęła przybierać na sile. Odciągałam już prawie tyle że wystarczało na cały posiłek. Cały czas przystawiałam Małego, ale on traktował to bardziej jako sposób na pobycie blisko z mamą, na przytulenie się, na pospanie na rękach a nie jak czas kiedy trzeba pojeść. Po 3ch miesiącach zrezygnowałam z przystawiania. Nie było efektów, Mały nie chciał ssać piersi. Nie było na niego rady. Umówiłam się nawet na spotkanie z doradcą laktacyjnym z prawdziwego zdarzenia, nic tez to nie dało. Koniec. Od tego czasu laktator stał się moim przyjacielem. Na szczęście pokarmu miałam dużo, więc maluch jadł sobie moje mleczko z butelki. Z czasem zaczęłam część mleka zamrażąć bo produkcja ruszyła pełną parą co zaowocowało pełnym zamrażalnikiem mleka :-) I tak ja i mój kolega laktator ponad 5 miesięcy we dnie i w nocy współpracowaliśmy ze sobą bardzo ściśle. Cieszę się, że dałam radę przezwyciężyć te wszystkie słabości, że mimo tej porażki dałam z siebie mojemu synowi to co mogłam najlepszego. Ubolewam nad tym, że nie umiał mi nikt pomóc, ani ja sobie sama tez nie... ale tego już nie da się zmienić. Na pewno nie żałuję tych nieprzespanych nocy i tego zmęczenia bo z perspektywy czasu widzę, że było warto. Nasza przygoda z karmieniem mlekiem z piersi skończyła się po 5-ciu miesiącach, choć teraz jak widzę jak jakaś matka karmi swoje dziecko piersią to czuję lekkie ukłucie w sercu. Teraz jesteśmy na etapie rozszerzania diety, testujemy nowe produkty, Synek jedne je bardzo chętnie inne trochę mniej ale generalnie większość mu smakuje - ale to już temat na kolejny wpis.        
 
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...