Kolejny tydzień ciąży za nami. Tydzień wielkich radości ale też stresów. Po niedzielnej wizycie u "naszego" lekarza wszystko było cudownie. Lekarz stwierdził że miałam już 3 USG robione w tym trymestrze więc kolejne dopiero za dwa tygodnie i dzisiaj mi odpuszcza. Przepisał leki, które mam dalej brać, kazał brać też zastrzyki przeciwzakrzepowe, zlecił około 20 różnych innych badań i kazał przyjść za dwa tygodnie z wynikami. Cieszyliśmy się bardzo że wszystko ok, że lekarz ataki kompetentny i tak wnikliwie wszystko przeanalizował, pytał mnie nawet o historyczne wyniki badań z przed kilku lat. Wizyta trwała ponad pół godziny i po wyjściu z gabinetu czuliśmy się na prawdę "dopieszczeni". Potem dzień mijał nam raczej leniwie, aż do momentu kiedy po południu zobaczyłam na papierze toaletowym grubą nitkę jasnobrązowego śluzu. Przestraszyłam się, powiedziałam o tym M. Zdecydowaliśmy że nie ma co panikować, trzeba obserwować co się będzie działo. Przy następnej wizycie w toalecie to samo, i potem też. Zaczęłam się martwić nie nażarty, że coś dzieje się z Maleństwem. Co robić? Pomyślałam że zadzwonię do naszego lekarza, miałam jego numer komórki więc mimo wieczornej pory postanowiłam zadzwonić. Lekarz powiedział że nie ma teraz po co do szpitala jechać, przeleżeć do rana i rano przyjść do niego na oddział i on zrobi USG i sprawdzi co się dzieje i czy wszystko jest OK. Ten wieczór i noc były najgorszymi w moim życiu. Mój mąż też wyglądał nieciekawie, widać było że bardzo się stresuje i mimo że mnie pocieszał to sam bardzo przeżywał tą sytuację. Noc była nieprzespana, kręciłam się z boku na bok, jak tylko udało mi się zasnąć budziłam się i kręciłam z boku na bok. W końcu budzik zadzwonił. Wyruszyłam do szpitala z duszą na ramieniu i kłębowiskiem czarnych myśli w głowie. W szpitalu miałam być i 7:45, lekarz wyraźnie zaznaczył że nie mogę się spóźnić bo o 8 zaczyna operację. Byłam tam już o 7:30, usiadłam pod gabinetem lekarza, tam gdzie mi kazał i czekam. Wybiła 7:45 a jego nie ma. Zaczęłam się stresować że może coś pomyliłam. O 7:50 stwierdziłam że zadzwonię do niego bo może na mnie gdzieś czeka a ja o tym nie wiem. Odebrał, "już idę, zaraz będę, proszę czekać". OK, no to czekam. Czekam, i czekam, z nerwów już prawie oszalałam, 8:30 - jego nie ma... Masakra, czekam dalej, przechodzi jakiś lekarz, "Pani do dr M?" , mówię że tak , poszedł. 8:45, przechodzi pielęgniarka, pytam o doktorka, "jest na bloku, operuje" - no kurwa mać! "Powinien skończyć za jakieś pół godziny". Myślę sobie, tyle już czekam , pół godziny wytrzymam. O 9:30 dalej go nie było, w głowie szaleństwo, mąż dzwoni czy już coś wiem, stara się mnie uspokoić, ja w ryk że nic nie wiem i że nikt mnie tu jeszcze nie zbadał... Przechodzi jakiś lekarz , pytam gdzie mój doktorek, ta sama odpowiedź tylko inny czas "na bloku operacyjnym, powinien skończyć za 15 minut". No kurwa, oszaleje! Co robić, czekać? Jechać na SOR? Dzwonić do innego lekarza? Mógł mi to powiedzieć jak z nim rozmawiałam rano i uprzejmie poinformował mnie że "zaraz będzie", kobito idę na operację bo jest ważniejsza, czekaj na mnie do nie wiadomo kiedy albo przyjdź po południu. o 10 :30 moja cierpliwość się skończyła, wyszłam stamtąd, wsiadłam w taxówkę i pojechałam do mojego lekarza który prowadził moją ciąże na samiuteńkim początku. Weszłam do poczekalni, czarno od ludzi. Podeszłam do recepcjonistki, powiedziałam co i jak, obiecała, że lekarz przyjmie mnie między pacjentkami tylko trzeba trochę poczekać. OK, poczekam. Czekałam godzinę, w między czasie przyjechał do mnie mąż, stwierdził że już w pracy nie mógł wysiedzieć i się zwolnił bo od rana tylko o naszym Maleństwie myślał. Po godzinie przyszła moja kolej, szłam do gabinetu jak na ścięcie... Od razu na fotel i USG (niestety jedyny sposób żeby sprawdzić czy wszystko OK z Maluchem). Jak usłyszałam, że serduszko bije i zobaczyłam naszego szkraba to tak strasznie się poryczałam, cały stres ostatnich dwóch dni spłynął razem ze łzami. Lekarz potem próbował z nami żartować dla rozluźnienia sytuacji. A brudzenie najprawdopodobniej z szyjki. W każdym razie nie ma żadnego krwiaka :) Po wyjściu z gabinetu znowu się poryczałam, chyba z emocji... Oby już nigdy coś takiego się nie powtórzyło. A do naszego lekarza prowadzącego mam żal że nie powiedział prosto z mostu że nie może przyjść na umówioną godzinę tylko tak mnie zwodzi. :(
Dziś mamy 8 tydzień i 3 dzień ciąży
Czasem tak bywa z lekarzami, tylko później przez to tracisz do niego zaufanie i tak już później jest nie fajnie. Czeka Was dużo stresów pewnie jeszcze, ale musicie być silni, bo macie dla kogo. Maleństwo rośnie. Niech ma się dobrze. ;* Wiolu trzymajcie się ciepło i zawsze razem! Będzie dobrze, zobaczysz. Ściskam Cię, ale delikatnie :) buziaki!
OdpowiedzUsuńHej, dzięki za wsparcie, każdy taki komentarz jest dla mnie wielką dawką pozytywnych emocji. Mam nadzieję ze będzie dobrze, przynajmniej staram sie tak myśleć. Pozdrawiam cieplo bo u mnie dziś zimno i pada snieg. Buziaki
UsuńDacie radę!
OdpowiedzUsuńStaram się tak właśnie myśleć :)
UsuńTeż troszkę krwawiłam, mniej więcej w tym samym okresie co Ty. Ale teraz już jest ok :)
OdpowiedzUsuńNo to cieszę sie bardzo że u Ciebie wszystko ciagle OK :) Pozdrawiam serdecznie i ściskam
Usuń