14 luty - ta data większości z nas kojarzy się ze świętem zakochanych... Dla mnie tegoroczne walentynki nie miały ani trochę romantycznego wydźwięku ponieważ tego dnia mój syn miał operację spodziectwa. Od rana denerwowałam się chyba za wszystkich domowników ale ze względu na synka starałam się trzymać fason i nie dawać tego po sobie poznać. Około godzinę przed zabiegiem byliśmy już w szpitalu, szybko załatwiliśmy wszystkie formalności i zaprowadzono nas na salę gdzie po zabiegu miał leżeć mój synek. Kazano nam go przebrać w coś wygodnego i czekać. Po chwili przyszła po nas pielęgniarka i poprosiła na rozmowę z anestezjologiem. Ten (a właściwie ta bo była to kobieta) zadała nam sporo różnych pytań na temat naszego syna, czy jest na coś uczulony, ile waży itp itd. Po anestezjologu przyszedł chirurg, który miał wykonać zabieg, jeszcze raz obejrzał syna, powiedział co i jak planuje wykonać. Wszystko w bardzo fajnej, spokojnej atmosferze. Poinformował nas, że albo ja albo mąż możemy wejść z synem na salę operacyjną i być z nim tam do momentu uśpienia. Zdecydowaliśmy, że pójdzie mąż i tak też się stało. Po chwili przyszła pielęgniarka, poprosiła żeby rodzic który wchodzi na sale operacyjna ubrał specjalne ochronne ubranie i zabrała moich chłopaków ze sobą. Po niecałych 10 minutach mąż był już ze mną, usypianie poszło błyskawicznie. Teraz pozostawało tylko czekać na malucha. Zabieg trwał prawie godzinę. Kiedy Synek został przywieziony na sale wybudzeniową bardzo płakał. Byliśmy na to przygotowani, gdyż anestezjolog wcześniej nas o tym poinformował. Płacz jest naturalną reakcją dzieci na to co czują w momencie wybudzania z narkozy. Pielęgniarka powiedziała, że można wziąć go na ręce i przytulić, że to powinno pomóc. Ale niestety, syn przepłakał prawie 30 minut. Nie mogliśmy go uspokoić. W końcu się udało, mogliśmy dać się napić naszemu szkrabowi a po chwili dostał też mleczko. Zjadł całkiem ładnie bo ostatni posiłek musiał zjeść 6 godzin przed zabiegiem. Kiedy byliśmy jeszcze na sali wybudzeniowej przyszedł do nas nasz chirurg i poinformował o przebiegu zabiegu, powiedział że łatwo nie było bo cewka moczowa była umiejscowiona bardzo płytko i ciężko było mu tam wszystko pozszywać, do tego wyszło że synek miał podczas zabiegu problemy z krzepliwością i nie mogli przez jakiś czas opanować krwawienia z siusiaka ale ostatecznie cel został osiągnięty, siusiak zrobiony. Niestety oprócz cewnika syn ma założoną także vesicostomie, której bardzo się z mężem baliśmy i modliliśmy się żeby nie było konieczności jej założenia. W trakcie zabiegu jednak (między innymi przez te czynniki o których napisałam) lekarz zdecydował, że będzie to najlepsze wyjście i pozwoli na lepsze zagojenie rany. Syn po około godzinie na sali wybudzeniowej został przeniesiony na normalną salę, gdzie miał spędzić dwa dni (oczywiście w moim towarzystwie). Po zabiegu (nie licząc czasu bezpośrednio po operacji) nie był bardziej płaczliwy niż zazwyczaj. Po przewiezieniu na salę chorych spal dość długo, co jest normalne. Kiedy się obudził był spokojny, rozglądał się uważnie po nowym miejscu, obserwował wszystkich, których mijaliśmy na korytarzu podczas spacerów. Jednak kiedy pielęgniarki podawały mu lekarstwa albo chciały sprawdzić opatrunki zaczynał się denerwować i płakać. Nie obyło się bez nowych znajomości. W tym samym dniu jeszcze trzech chłopców miało zabiegi z powodu spodziectwa. Wszyscy w podobnym wieku, od 10 do 14 miesięcy. Popołudnie upłynęło dość szybko, cały czas był z nami mąż więc było o tyle raźniej i lżej jeśli chodzi o noszenie synka. Niestety wszystkie próby włożenia go do wózka i jeżdżenia po korytarzu kończyły się niepowodzeniem. Po przejechaniu kilku metrów wstawał i chciał wysiadać. Szkoda bo to ułatwiłoby wiele. Mąż jak i wszyscy tatusiowie którzy byli na oddziale zostali wyproszeni przez pielęgniarki o 20:00. Zostaliśmy z synkiem sami a ja najbardziej bałam się nocy. Bałam się że coś nieprzewidzianego może się stać, że mogę sobie nie poradzić, że nie wytrzymam do rana i zasnę a wtedy coś stanie się synkowi... Wymyśliłam że będę siedzieć całą noc na krześle przy łóżku syna i wtedy na pewno nie zasnę bo na twardym krześle będzie mi źle i o spaniu nie będzie mowy. I tak było w zasadzie do rana, około 5 nad ranem przyszedł mega kryzys, nie pomagało wstawanie, picie , zjedzenie batona, dosłownie słaniałam się na nogach a jak tylko siadałam na krześle to oczy same się zamykały i odpływałam. Trzymałam się do 6:30... potem pamiętam, że obudził mnie przeraźliwy płacz mojego dziecka, które leżało na ... podłodze! Boże, spadł z łóżka! :-( Jakby mało mu było wszystkich dolegliwości to jeszcze ja, zła matka zasnęłam, nie dopilnowałam... Niewiele myśląc, szybko zebrałam synka z podłogi i pobiegłam z nim do dyżurki pielęgniarek. Kiedy powiedziałam wystraszona co się stało jedna z nich popatrzyła na mnie pobłażliwie i stwierdziła, że jak płacze to znaczy ze nic mu nie jest. Na szczęście druga wykazała nieco bardziej ludzki odruch i kazała mi iść za nią. Zawołała lekarza dyżurnego. Przyszedł, zbadał syna, zapytał mnie o kilka szczegółów dotyczących upadku i stwierdził, że wszystko jest ok. Boże, co za stres. Niedługo potem przyszedł mój mąż. Oczywiście bardzo się przejął całą sytuacją. Obserwowaliśmy bacznie tego dnia syna, czy przypadkiem nic się złego nie dzieje. O 10 przyjechała teściowa żeby mnie zmienić, a ja pojechałam do domu żeby się trochę przespać przed następnym nocnym dyżurem. Wróciłam do szpitala przed 16. Do wieczora jeszcze mąż się nim zajmował, bawili się, nosił go i o 20 znów musiał wyjść. Kolejnej nocy bałam się jeszcze bardziej mając w pamięci to co stało się nad ranem. Tym razem syn był dużo bardziej marudny, nie wiedziałam czy go boli rana po operacji czy może jest w nowym miejscu i go denerwuje wszystko i nie jest w stanie skupić się na tym że można swobodnie odpoczywać. Dużo go nosiłam tej nocy, pielęgniarka też interesowała się tym czemu on tak bardzo płacze. Dostawał leki przeciwbólowe i zasypiał po nich, ale spał jakieś 1,5 -2 godziny i znów się budzi, albo budził go nasz współlokator z sali który płakał wtedy kiedy akurat my chcieliśmy spać... Kiedy synek zasypiał kładłam się obok niego na łóżku, nie chciałam już siadać na krześle. Dotrwaliśmy do rana ale od 3 musiałam trzymać syna na rękach, u mnie czuł się najlepiej i przynajmniej spał spokojnie. Zaczęliśmy kolejny dzień, to miał być dzień wypisu. O 7 przyszedł tata, potem pielęgniarki roznosiły leki, potem śniadanie, drzemka, obiad i około godziny 14 zostaliśmy poproszeni do zabiegowego na zmianę opatrunku. To było dla syna traumatyczne przeżycie, bardzo płakał a mi serce pękało. Niestety, musieliśmy to wytrzymać. Zaraz po tych przykrych przeżyciach dostaliśmy wypis, nasz lekarz przyszedł do nas żeby omówić z nami jak postępować w domu i jak podawać leki. Mogliśmy wreszcie opuścić szpital. Jednak nie ma to jak w domu, w swoim łóżku. :-)
To musiał być dla Was trudny czas. Najważniejsze, że tak jak mi kiedyś wspominałaś - był w dobrych rękach :) Czy to już ostatnia operacja, czy jeszcze coś małego czeka?
OdpowiedzUsuńtak był w dobrych rękach ale to nie zmniejszalo stresu jaki przeżywaliśmy... Na szczęście jest już po. To czy będzie konieczna operacja okaże się w przeciągu najbliższych miesięcy. Mam nadzieję że nie będzie takiej potrzeby.
UsuńOj, Wy biedaki! Super, że macie to już za sobą... Jeśli dobrze zrozumiałam, rekonwalescencja kończy proces powrotu do pełnego zdrowia? Oby tak było! Serdeczne uściski!
OdpowiedzUsuńPees. Jak możesz pisać, Wiolu, o sobie "zła matka"? Jesteś wzorem troskliwości i matczynej miłości :)
oj tak, ufff... najgorsze za nami, teraz tylko czekamy. Musi się wszystko super zagoić, przede wszystkim tam w środku i o pełnym zdrowiu będzie można mówić po kilku - kilkunastu tygodniach. Jeśli przez ten czas nie zrobi sie przetoka ( a może tak być bo mocz lubi sobie szukać drogi na skróty ) to możemy mówić o sukcesie :-) Ale na razie ciiii... żeby nie zapeszyć :-)
Usuń