Obserwatorzy

poniedziałek, 27 lutego 2017

Spodziectwo - pobyt w szpitalu cz.1

14 luty -  ta data większości z nas kojarzy się ze świętem zakochanych... Dla mnie tegoroczne walentynki nie miały ani trochę romantycznego wydźwięku ponieważ tego dnia mój syn miał operację spodziectwa. Od rana denerwowałam się chyba za wszystkich domowników ale ze względu na synka starałam się trzymać fason i nie dawać tego po sobie poznać. Około godzinę przed zabiegiem byliśmy już w szpitalu, szybko załatwiliśmy wszystkie formalności i zaprowadzono nas na salę gdzie po zabiegu miał leżeć mój synek. Kazano nam go przebrać w coś wygodnego i czekać. Po chwili przyszła po nas pielęgniarka i poprosiła na rozmowę z anestezjologiem. Ten (a właściwie ta bo była to kobieta) zadała nam sporo różnych pytań na temat naszego syna, czy jest na coś uczulony, ile waży itp itd. Po anestezjologu przyszedł chirurg, który miał wykonać zabieg, jeszcze raz obejrzał syna, powiedział co i jak planuje wykonać. Wszystko w bardzo fajnej, spokojnej atmosferze. Poinformował nas, że albo ja albo mąż możemy wejść z synem na salę operacyjną i być z nim tam do momentu uśpienia. Zdecydowaliśmy, że pójdzie mąż i tak też się stało. Po chwili przyszła pielęgniarka, poprosiła żeby rodzic który wchodzi na sale operacyjna ubrał specjalne ochronne ubranie i zabrała moich chłopaków ze sobą. Po niecałych 10  minutach mąż był już ze mną, usypianie poszło błyskawicznie. Teraz pozostawało tylko czekać na malucha. Zabieg trwał prawie godzinę. Kiedy Synek został przywieziony na sale wybudzeniową bardzo płakał. Byliśmy na to przygotowani, gdyż anestezjolog wcześniej nas o tym poinformował. Płacz jest naturalną reakcją dzieci na to co czują w momencie wybudzania z narkozy. Pielęgniarka powiedziała, że można wziąć go na ręce i przytulić, że to powinno pomóc. Ale niestety, syn przepłakał prawie 30 minut. Nie mogliśmy go uspokoić. W końcu się udało, mogliśmy dać się napić naszemu szkrabowi a po chwili dostał też mleczko.  Zjadł całkiem ładnie bo ostatni posiłek musiał zjeść 6 godzin przed zabiegiem. Kiedy byliśmy jeszcze na sali wybudzeniowej przyszedł do nas nasz chirurg i poinformował o przebiegu zabiegu, powiedział że łatwo nie było bo cewka moczowa była umiejscowiona bardzo płytko i ciężko było mu tam wszystko pozszywać, do tego wyszło że synek miał podczas zabiegu problemy z krzepliwością i nie mogli przez jakiś czas opanować krwawienia z siusiaka ale ostatecznie cel został osiągnięty, siusiak zrobiony. Niestety oprócz cewnika syn ma założoną także vesicostomie, której bardzo się z mężem baliśmy i modliliśmy się żeby nie było konieczności jej założenia. W trakcie zabiegu  jednak (między innymi przez te czynniki o których napisałam) lekarz zdecydował, że będzie to najlepsze wyjście i pozwoli na lepsze zagojenie rany. Syn po około godzinie na sali wybudzeniowej został przeniesiony na normalną salę, gdzie miał spędzić dwa dni (oczywiście w moim towarzystwie). Po zabiegu (nie licząc czasu bezpośrednio po operacji) nie był bardziej płaczliwy niż zazwyczaj. Po przewiezieniu na salę chorych spal dość długo, co jest normalne.  Kiedy się obudził był spokojny, rozglądał się uważnie po nowym miejscu, obserwował wszystkich, których mijaliśmy na korytarzu podczas spacerów. Jednak kiedy pielęgniarki podawały mu lekarstwa albo chciały sprawdzić opatrunki zaczynał się denerwować i płakać. Nie obyło się bez nowych znajomości. W tym samym dniu jeszcze trzech chłopców miało zabiegi z powodu spodziectwa. Wszyscy w podobnym wieku, od 10 do 14 miesięcy. Popołudnie upłynęło dość szybko, cały czas był z nami mąż więc było o tyle raźniej i lżej jeśli chodzi o noszenie synka. Niestety wszystkie próby włożenia go do wózka i jeżdżenia po korytarzu kończyły się niepowodzeniem. Po przejechaniu kilku metrów wstawał i chciał wysiadać. Szkoda bo to ułatwiłoby wiele. Mąż jak i wszyscy tatusiowie którzy byli na oddziale zostali wyproszeni przez pielęgniarki o 20:00. Zostaliśmy z synkiem sami a ja najbardziej bałam się nocy. Bałam się że coś nieprzewidzianego może się stać, że mogę sobie nie poradzić, że nie wytrzymam do rana i zasnę a wtedy coś stanie się synkowi... Wymyśliłam że będę siedzieć całą noc na krześle przy łóżku syna i wtedy na pewno nie zasnę bo na twardym krześle będzie mi źle i o spaniu nie będzie mowy. I tak było w zasadzie do rana, około 5 nad ranem przyszedł mega kryzys, nie pomagało wstawanie, picie , zjedzenie batona, dosłownie słaniałam się na nogach a jak tylko siadałam na krześle to oczy same się zamykały i odpływałam. Trzymałam się do 6:30... potem pamiętam, że obudził mnie przeraźliwyacz mojego dziecka, które leżało na ... podłodze! Boże, spadł z łóżka! :-( Jakby mało mu było wszystkich dolegliwości to jeszcze ja, zła matka zasnęłam, nie dopilnowałam... Niewiele myśląc, szybko zebrałam synka z podłogi i pobiegłam z nim do dyżurki pielęgniarek. Kiedy powiedziałam wystraszona co się stało jedna z nich popatrzyła na mnie pobłażliwie i stwierdziła, że jak płacze to znaczy ze nic mu nie jest. Na szczęście druga wykazała nieco bardziej ludzki odruch i kazała mi iść za  nią. Zawołała lekarza dyżurnego. Przyszedł, zbadał syna, zapytał mnie o kilka szczegółów dotyczących upadku i stwierdził, że wszystko jest ok. Boże, co za stres. Niedługo potem przyszedł mój mąż. Oczywiście bardzo się przejął  całą sytuacją. Obserwowaliśmy bacznie tego dnia syna, czy przypadkiem nic się złego nie dzieje. O 10 przyjechała teściowa żeby mnie zmienić, a  ja pojechałam do domu żeby się trochę przespać przed następnym nocnym dyżurem. Wróciłam do szpitala przed 16. Do wieczora jeszcze mąż się nim zajmował, bawili się, nosił go i o 20 znów musiał wyjść. Kolejnej nocy bałam się jeszcze bardziej mając w pamięci to co stało się nad ranem. Tym razem syn był dużo bardziej marudny, nie wiedziałam czy go boli rana po operacji czy może jest w nowym miejscu i go denerwuje wszystko i nie jest w stanie skupić się na tym że można swobodnie odpoczywać. Dużo go nosiłam tej nocy, pielęgniarka też interesowała się tym czemu on tak bardzo płacze. Dostawał leki przeciwbólowe i zasypiał po nich, ale spał jakieś 1,5 -2 godziny i znów się budzi, albo budził go nasz współlokator z sali który płakał wtedy kiedy akurat my chcieliśmy spać... Kiedy synek zasypiał kładłam się obok niego na łóżku, nie chciałam już siadać na krześle. Dotrwaliśmy do rana ale od 3 musiałam trzymać syna na rękach, u mnie czuł się najlepiej i przynajmniej spał spokojnie. Zaczęliśmy kolejny dzień, to miał być dzień wypisu. O 7 przyszedł tata, potem pielęgniarki roznosiły leki, potem śniadanie, drzemka, obiad i około godziny 14 zostaliśmy poproszeni do zabiegowego na zmianę opatrunku. To było dla syna traumatyczne przeżycie, bardzo płakał a mi serce pękało. Niestety, musieliśmy to wytrzymać. Zaraz po tych przykrych przeżyciach dostaliśmy wypis, nasz lekarz przyszedł do nas żeby omówić z nami  jak postępować w domu i jak podawać leki. Mogliśmy wreszcie opuścić szpital. Jednak nie ma to jak w domu, w swoim łóżku. :-)

czwartek, 9 lutego 2017

Histeroskopia operacyjna - co zmieniła w moim życiu?

Dziś parę słów o moim zabiegu, który odbył się w czerwcu 2015 roku i był krokiem milowym w naszych staraniach o dziecko . Może ktoś kto będzie szukał na ten temat informacji trafi tutaj i przeczyta coś co rozwieje jego/jej wątpliwości.
Histeroskopia operacyjna ogólnie rzecz ujmując to zabieg, który pozwala na to aby w bardzo mało inwazyjny sposób usunąć z wnętrza macicy polipy czy też inne zmiany za pomocą histeroskopu. Do macicy narzędzia wprowadzane są przez kanał szyjki więc nie ma konieczności naruszania powłok brzusznych. Przeprowadza się go w znieczuleniu ogólnym i w zasadzie (jeśli nie ma przeciwskazań) kilka godzin po zabiegu można pójść do domu.
A jak to było ze mną? Na zabieg zostałam zakwalifikowana ze względu na polipy jakie miałam w kanale szyjki i w macicy. A ponieważ znacząco utrudniają one zajście w ciążę musiałam je bezwzględnie usunąć. Do kliniki przyszłam godzinę przed zabiegiem. Pielęgniarka wzięła ode mnie wszystkie badania, potrzebne dokumenty. Cała biurokracja trwała około 30 minut, potem zaprowadzono mnie na salę gdzie przebrałam się w swoja piżamę (i tutaj zrobiłam błąd bo do takich zabiegów dużo lepsza - pod względem własnego komfortu -  jest koszula nocna, potem nie trzeba chodzić z gołym tyłkiem po sali). Zaraz potem przyszła pielęgniarka, która podłączyła mi kroplówkę, po niej przyszedł anestezjolog na krótką rozmowę a na końcu lekarz który wykonywał zabieg aby jeszcze krótko omówić wszystkie szczegóły. Podpisałam zgodę na zabieg i się zaczęło. Przyszła po mnie pielęgniarka, zaprowadziła mnie na salę operacyjną. Musiałam zdjąć tam moje cudowne spodnie od piżamy i wtedy pierwszy raz pożałowałam że nie mam koszuli nocnej na sobie ;) Wdrapałam się na stół operacyjny, szybko przypięli mi nogi pasami do podpórek które były do niego przymocowane i podali tlen przez maskę. Potem podszedł anestezjolog, powiedział, że będziemy powoli zasypiać i pielęgniarka wstrzyknęła mi coś do wenflonu, za chwile dostałam drugi zastrzyk i sufit zaczął mi się rozmywać. Więcej nie pamiętam. Obudziłam się już na swojej sali, miałam podłączoną znów kroplówkę, na ręce mankiet od ciśnieniomierza który co jakieś 15 minut mierzył mi ciśnienie. Przy biurku na sali siedziała pielęgniarka, ciągle coś zapisywała i sprawdzała moje parametry. Po mniej więcej pół godzinie pozwolili mojemu M. wejść do mnie, nie był długo bo około 20 minut i po tym czasie pielęgniarka go wyprosiła bo na sale przyjechała kolejna pacjentka po zabiegu. Potem przyszedł doktor, który robił mi zabieg, poinformował w dwóch zdaniach że wszystko poszło zgodnie z planem, polipy (których ponoć było kilka) zostały usunięte i teraz tylko trzeba czekać na wyniki histopatologiczne i dochodzić do siebie. Zapytał jak się czuję i o dziwo czułam się zaskakująco dobrze, nie czułam bólu, byłam wyspana, nic tylko iść na imprezę :) Leżałam jeszcze około godziny w łóżku, trochę przysypiałam, budziłam się kiedy pielęgniarka podchodziła i zmieniała mi kroplówki. Potem podeszła i stwierdziła że muszę wstać i pójść zrobić siku, a że w sumie mi się chciało to chętnie poszłam. Wstałam bez problemu, pielęgniarka pomogła mi się ubrać i poczłapałyśmy do toalety. Wysikałam się bez problemu  więc  pielęgniarka powiedziała, że wszystko jest ok, i będziemy się przygotowywać do wypisu. :) Hurraa!! :) Potem znów wpuścili do mnie M. , pielęgniarka przyniosła mi gorącą herbatę, jakieś 40 minut czekałam na wypis, zalecenia od doktora na piśmie i wszystkie dokumenty. Wraz z dokumentami pojawił się doktor, powiedział jeszcze co i jak, przepisał mi antybiotyk na 3 dni po zabiegu, kazał się przez jakiś czas oszczędzać i poszedł. A ja z pomocą M. zaczęłam zbierać swoje rzeczy, ubrałam się, pielęgniarka na koniec wyjęła  mi wenflon i byłam gotowa do wyjścia. W sumie cała ta przyjemność od momentu wejścia do kliniki trwała 5 godzin. Przed było więcej strachu niż to wszystko warte. Teraz już wiem, że nie ma się czym denerwować ale zawsze jeśli coś jest dla nas nieznane, a i (tak jak w tym wypadku) związane jest z zabiegiem chirurgicznym powoduje wzrost zaniepokojenia, ciśnienia i wszystkiego na raz... :) 
Po zabiegu czułam się dobrze, przez kilka dni utrzymywało się lekkie krwawienie ale to normalne, ustąpiło samo. Na wizycie kontrolnej tez było wszystko ok, po około miesiącu dostaliśmy z M. zielone światło na starania o dzidziusia. Poszło gładko  bo zaszłam w ciążę w pierwszym cyklu po "okresie ochronnym". Jestem pewna, że usunięcie polipów było w moim przypadku kluczowe, gdyż okazało się że kilka z nich przysłaniało ujścia jajowodów.  Gdyby nie diagnoza lekarza i zabieg myślę że do tej pory mielibyśmy problem z zajściem w ciążę. 

poniedziałek, 6 lutego 2017

Urlop macierzyński ... i co dalej?

https://nodamselindistresshere.wordpress.com/2015/08/06/crossroads/
Od pewnego czasu stoję przed podjęciem ważnej decyzji, co po urlopie macierzyńskim? Obecnie ja jako kobieta mam kilka możliwości wyboru i to jest fajne, bo dla każdego coś dobrego, ale ja nie jestem do końca pewna co dla mnie będzie dobre a raczej powinnam napisać najlepsze. Jednego jestem na 100% pewna , że mój syn nie pójdzie do żłobka. Z tego co mówi nasz pediatra nie byłaby to najszczęśliwsza decyzja bo odporność u niego słaba i ciągle wlecze za sobą gile po kolana a w żłobku na katarze by się na pewno nie skończyło, a poza tym po operacji, która nas czeka w najbliższych dniach może być różnie, lubią się do tego typu schorzeń przyplątać powikłania więc nawet by go do żłobka nie przyjęli. Tak więc kwestię Młodego mamy wyjaśnioną i tu sprawa jest pewna, zgadzamy się w niej z mężem w 100%, że żłobka nie będzie. No ale co ze mną?
Biorę pod uwagę dwa wyjścia. Pierwsze - wykorzystanie zaległego urlopu i powrót do pracy na pół etatu. Drugie - skorzystanie z możliwości pójścia na urlop wychowawczy. I teraz dylematy - pierwsza opcja = stały dopływ do gotówki  i... w zasadzie więcej plusów nie widzę, bo byłaby to tylko połowa pensji ( no ale dobra, lepsze to niż nic) a dojazd do pracy zajmowałby mi tyle samo co sama praca więc kicha a nie ma niestety opcji żeby przychodzić do pracy np dwa dni w tygodniu na cały dzień bo pracodawca się nie zgadza a o pracy z domu to już w ogóle nie ma co marzyć.Opcja druga jedyny minus - brak kasy , plusy - możliwość bycia z synem, patrzenia jak się rozwija, jak rośnie i zmienia się, brak konieczności zatrudnienia niani. Najchętniej przed pójściem na urlop wychowawczy skorzystałabym z zaległego urlopu ale obawiam się że wtedy zobaczyłabym pismo pt: Wypowiedzenie umowy o pracę. Ech... no i co zrobić, co zrobić... 
Dostałam dzisiaj w tej sprawie sms od szefowej. Tak się nim zestresowałam że biegiem do toalety musiałam się udać... To jest chore :-( Rozważam poważnie zmianę pracy, najlepiej na taką sprawiającą przyjemność i powodującą codzienny wyrzut endorfin ale śmiem twierdzić że takowej nie ma. Ostatnio do tego typu działań zainspirowała mnie pewna Mama , a właściwie wpis na jej blogu. Pojawiła się iskierka na końcu tunelu :-) 
 

czwartek, 2 lutego 2017

Katar u niemowlaka = zmeczona mama

http://babyonline.pl/
Mówi się, że matka w domu siedzi z dzieckiem... tak właśnie siedzi i nic nie robi. Mówi się też, że katar leczony trwa tydzień a nie leczony 7 dni. Być może ta teoria sprawdza się u niektórych , ale na pewno nie u nas. Odkąd zaczęła się jesień mój syn łapie regularnie katary a ja staje na głowie żeby tylko na katarze się skończyło. Jednak te magiczne 7 dni u nas przeciągają się do 14, a raz nawet i dłużej. Pierwszy katar zaliczyliśmy kiedy Młody miał 6 miesięcy. Wtedy zupełnie nie wiedziałam jak walczyć z katarem w takim małym nosku. Oczywiście wezwaliśmy lekarza, który poinstruował co i jak i rozpoczęliśmy walkę. Przy drugiej infekcji było już o tyle lepiej że wiedziałam co i jak, ale lekarza tez zaliczyliśmy dla spokojności sumienia że nic innego złego się nie dzieje. Przy kolejnych podobnie. W zasadzie od października zaliczyliśmy już 4 katary, przeważnie o podłożu wirusowym. Jak z tym walczyć, co robić i co w ogóle można u takiego malucha? Na pewno nie jedna mama się zastanawia, zastanawiałam się i ja. W zasadzie schemat postępowania powielam za każdym razem, chyba że lekarz dołoży coś do stałego zestawu. Podstawa to u nas inhalacje z soli fizjologicznej. Przy pierwszej infekcji zakupiliśmy specjalny inhalator. Początki były trudne bo Młody nie chciał wcale się inhalować, musieliśmy używać sposobu żeby wysiedział te 5-10 minut , więc tańce, śpiewy, bajki, książki wszystko szło w ruch żeby tylko spokojnie posiedział i pooddychał parą z inhalatora. Teraz po tych kilku razach z katarem z inhalacjami nie ma problemu, siedzi spokojnie, czasami nawet sam sobie trzyma maseczkę :-) Do tego witamina C w kropelkach, sól morska do noska na zmianę z kropelkami dla niemowląt na katar, smarujemy klatkę piersiową na noc aromatyczną maścią która inhaluje i ułatwia oddychanie, maść majerankowa do smarowania pod noskiem, wapno dla niemowląt dwa razy dziennie, jeśli dochodzi kaszel to dodatków syropek od kaszlu i coś na wzmocnienie odporności - za pierwszym razem był syrop a potem saszetki do rozpuszczania w wodzie. (tak swoja drogą to chyba średnio pomogły bo co chwila katar mamy). W razie gorączki oczywiście tez coś warto mieć w niemowlęcej apteczce, najlepiej coś co działa także przeciwzapalnie. Dodatkowo robiłam parówki z majeranku - paczkę majeranku wsypuję do garnka z wrzątkiem i gotuję bez przykrycia aby para się unosiła w powietrzu. Z babcinych sposobów stosuję jeszcze jeden, rozgnieciony ząbek czosnku zawijam w gazę i zawieszam przy łóżeczku malucha na noc. Dla osób nielubiących czosnku to katorga ale na uporczywy katar pomaga. No i czosnek jako naturalny antybiotyk ma działanie również antybakteryjne więc wierzę w to że Maluch wdycha to dobro z aromatem czosnku wraz z powietrzem.  To też fajnie udrożnia zapchany nosek. No i jeszcze coś bez czego sobie nie wyobrażam kataru - słynny katarek do odciągania wydzieliny z noska, który podłącza się do odkurzacza. Świetny wynalazek. No i to wszystko w kolejności po 2 -3 razy dziennie trzeba stosować, w między czasie jeszcze karmienie, usypianie, kupa, siku, i po takim tygodniu z katarem nie ma człowiek nawet siły zębów umyć. I ten kto powiedział że matka w domu siedzi z dziećmi i nic nie robi to chyba był zgorzkniały stary kawaler... brrr...
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...