Obserwatorzy

niedziela, 24 kwietnia 2016

Zaczynam świrować

Poród zbliża się wielkimi krokami i zaczynam świrować. Po pierwsze, że to już, zaraz, za chwilę, a po drugie moje hormony już chyba się tak rozpanoszyły, że nie sposób je okiełznać nawet za pomocą magicznych sposobów. Ogarnia mnie też takie poczucie, że jeszcze nie jestem gotowa, że coś może mnie zaskoczyć, że jeszcze coś mam nie zrobione, coś nie przygotowane dla Małego... Nie mogłabym teraz tak sobie po prostu usiąść i czekać na poród. Ciągle coś mi się przypomina i cały czas coś robię (oczywiście w miarę swoich możliwości). Oszaleć ze mną można czasami, wiem to i zdaję sobie z tego sprawę, ALE! No właśnie, jest jedno ALE. Mój mąż jest tak wyluzowany, że wydaje się jakby nie stresowało go w ogóle to, że za tydzień powiększy nam się rodzina. Nie planuje, nie przygotowuje się jakoś specjalnie, nie rozmawia ze mną o tym. Zachowuje się jakby nigdy nic i jakby moja ciąża miała trwać do końca życia. Wita się codziennie rano z brzuchem, wieczorem mówi mu dobranoc, w ciągu dnia gładzi czule i opowiada różne pierdoły... Ale brzuch za chwile zmieni się w małego człowieka, który będzie najważniejszym członkiem naszej rodziny i nie wyobrażam sobie takiej beztroski u niego. Dzisiaj kiedy powiedziałam mu, że ugotowanie obiadu jest w jego rękach zaczął grymasić i nie było mu na rękę, że nie dostanie pod nos ciepłego niedzielnego rosołku. Koniec końców zrobił coś tam oczywiście pod moim czujnym okiem (bo ja też chciałam coś zjeść co nadawałoby się do jedzenia) ale zajęło mu to pół dnia. Rany boskie, jak tak dalej będzie to po porodzie kiedy wrócę do domu umrę z głodu albo z brudu - bo mój mąż oczywiście nie jest fanem sprzątania. Najlepiej udawać, że jest posprzątane. Nie przeszkadzają mu paprochy na podłodze, koty w kątach, nieumyta podłoga. Nie wyobrażam sobie na prawdę po porodzie jak to będzie jak on będzie musiał zająć się domem i tak na prawdę mną po cesarce i naszym synem. Nie chcę myśleć o tym. Nie wiem jak się mojej mamie uda przyjechać i na jak długo ale liczę na to, że Teściowa się wykaże i poratuje w potrzebie - w przeciwnym razie będzie III wojna światowa. Może i wyolbrzymiam, może to i przez hormony, ale nie wszyscy faceci są tacy, niektórzy wykonują domowe zadania bez proszenia ich po 10 razy, są nauczeni tego bo wynieśli taką wiedzę z domu. Mój niestety nie, nie mam za co dziękować Teściowej. Próbuje cały czas uczyć, mówić co i jak, tłumaczyć, ale to orka na ugorze. Ech... mam nadzieję, że przetrwamy.

Dziś mamy 37 tydzień i 1 dzień ciąży

środa, 13 kwietnia 2016

Choroba i niepotrzebny stres

Chora ciężarna to rozdrażniona ciężarna... Chora ciężarna to spanikowana ciężarna... Chora ciężarna to utrapienie dla jej męża... Chora ciężarna to nieznośna ciężarna... A wszystko zaczęło się niewinnie od kataru mojego M. Kichał, prychał, od kilku dni ale raczej się tym zbytnio nie przejmowałam no bo to tylko katar. Zaczęły się schody kiedy w sobotę rano obudziłam się z zatkanym nosem i bolącym gardłem. Jego zarazki zaatakowały mnie ze zdwojoną siłą. Oczywiście cała sobota w łóżku - taki był plan, ale ja jak to ja (Zosia samosia) wstawałam co chwile a to zrobić to, a  to tamto i tak na prawdę tego leżenia nie było zbyt wiele. W niedzielę oczywiście nie było lepiej, powiedziałabym nawet że mi się pogorszyło, katar lał się strumieniami i nie pozwalał swobodnie oddychać. Zapisałam się na poniedziałek na wizytę do lekarza i starałam się ratować domowymi specyfikami. W niedzielę już zaczynałam stawać się nieznośna. Wszystko było nie tak, zupa za słona, poduszka niewygodna, w pokoju za gorąco ale za chwile za zimno... Do wieczora objawy mi się nasilały i nie mam tu na myśli przeziębienia. 
Następnego dnia rano, żeby śmieszniej było miałam wizytę w poradni ginekologicznej. Musiałam się zerwać o 6 żeby tam dojechać, oczywiście fatalnie się czułam. Musiałam jeszcze odsiedzieć swoje w kolejce aż wreszcie nadeszła ta chwila że weszłam do gabinetu. Polityka jest tam taka że najpierw idzie się do położnych, one mierzą ciśnienie robią wstępny wywiad a potem do lekarza. Ze mną jest tak że mi podskakuje ciśnienie na widok lekarza, tak zwany efekt białego kitla i nijak nie jestem w stanie się wtedy wyluzować. No i tym razem też tak było. Ciśnienie wysokie - idziemy od razu na KTG. To mnie dodatkowo nakręciło, wystraszyłam się, że z Małym coś może być nie tak. Położna mnie podpięła do tej maszynki i zostawiła mnie w gabinecie. Ale w zasadzie po 30 minutach powinna przyjść i sprawdzić co i jak i odpiąć wszystko a ja leżałam tak godzinę i gdyby nie lekarz, który zniecierpliwiony przyszedł zapytać mnie kiedy to ja wyjdę bo on musi zacząć pacjentów przyjmować to pewnie leżałabym tam do tej pory. Poszedł po położną która mnie łaskawie odpięła i kazała czekać na lekarza na korytarzu. Rozdrażniło mnie to na maxa. Czekałam na korytarzu jakieś 30 minut zanim mnie poproszono. Po czym weszłam do gabinetu, kazano mi się położyć na leżance do USG i w tym czasie poproszono drugą pacjentkę z którą lekarz pół metra dalej przeprowadzał wywiad. Obie czułyśmy się co najmniej dziwnie. Ona się krępowała przy mnie mówić że to jej druga ciążą, a pierwszą poroniła a ja się krępowałam rozebrać do badania bo zazwyczaj ogląda mnie tylko lekarz bez dodatkowej widowni. Nie wiem jak to się stało, chyba mnie to bardzo zaskoczyło i zamroczył mnie karat bo nie przyszło mi nawet do głowy żeby zwrócić uwagę lekarzowi na to że to jakieś jaja i ja sobie nie życzę takiego traktowania i robienia szopki z wizyty. Rozumiem że było dużo pacjentek i chciał przyspieszyć ale kurde, bez jaj! Ciężarna też człowiek! Mamy XXI wiek, mieszkam w dużym mieście, na prawdę myślałam że to już się nie zdarza, a jednak... Podkurwiło mnie to strasznie i dobrze że wtedy nikt nie mierzył mi ciśnienia bo pewnie skali by brakło. Na szczęście USG wyszło ok (mam nadzieję że było wykonane poprawnie) i wyproszono mnie z gabinetu bo weszła jeszcze jedna lekarka i coś tam radzili. Czekałam znowu jakieś 20 minut, w tym czasie lekarz zrobił USG kolejnym 4 dziewczynom, a ja czekałam dalej. Wreszcie Alleluja, moja kolej. Weszłam, usiadłam, lekarz popatrzył na wynik USG, na zapis KTG, na wyniki badań i ciśnienia i stwierdził jednogłośnie że kieruje mnie do szpitala na oddział bo mam za wysokie ciśnienie. Koniec , kropka , bez dyskusji. Szczena mi opadła. Dostałam skierowanie do ręki, do drugiej podano mi długopis żeby podpisać oświadczenie, że nie chcę aby karetka mnie zawiozła i dziękujemy , do widzenia. Wyszłam oszołomiona bo to wszystko działo się tak szybko, że nie wiedziałam co tak na prawdę się przed chwilą stało. Pierwsze co zrobiłam to zadzwoniłam do męża, powiedziałam mu o wszystkim, stwierdził że muszę zadzwonić do naszego ginekologa. Tak tez zrobiłam, zadzwoniłam, opowiedziałam wszystko, i zapytałam co robić. Czy faktycznie muszę jechać do szpitala i czy nie mogłabym ewentualnie do tego w którym on pracuje bo mam skierowanie do całkiem innego. Mój lekarz zna mnie już kilka miesięcy, wie co nieco o mojej ciąży i powiedział żebym teraz pojechała do domu, położyła się na godzinę, potem zmierzyła sobie ciśnienie i zadzwoniła do niego jaki jest wynik. Tak zrobiłam, oczywiście ciśnienie po godzinie było super, lekarz mnie uspokoił i kazał mierzyć tego dnia jeszcze kilka razy, jakby zaczęło rosnąć miałam do niego od razu dzwonić. Wszystko było ok, aż do wieczora. Zaczęłam myśleć, o moim przeziębieniu, że co jak się okażę że muszę rodzić wcześniej a będę chora, co jak z Małym przez to będzie coś nie tak... I od tego rozmyślania znów nieco ciśnienie mi skoczyło. Oczywiście przeraziło  mnie to, wymyśliłam sobie że skoro jest 130/85 to na pewno teraz będzie tylko rosło i  w nocy będę musiała jechać do szpitala. Zaczęłam panikować, w popłochu dopakowałam jakieś rzeczy do szpitalnej torby, spakowałam druga torbę z rzeczami tylko dla mnie gdybym musiała tego dnia pojechać na SOR z ciśnieniem. Mąż chciał mnie jakoś uspokoić ale tylko oberwał po uszach bo przecież działa się tragedia a on tego nie widział i kazał mi się uspokoić - co on może w ogóle o tym wiedzieć. Emocje sięgały zenitu, wreszcie nie wytrzymałam i się poryczałam. Za dużo, za bardzo, za... Płacz trochę oczyścił atmosferę i uspokoił mnie na tyle że mogłam zasnąć i nie myśleć o tym, że będzie źle. 
Następnego dnia rano było już lepiej. Nowy dzień, lepsze myśli, no i ciśnienie książkowe. Tylko ten katar nieszczęsny nie chce mnie opuścić. Widać potrzeba na to jeszcze trochę czasu. Tyle niepotrzebnych emocji... Nie powinno tak być, no ale cóż... Ciąża, hormony, czynniki zewnętrzne niezależne od nas... No i tak się to wszystko zapętla.

Dziś mamy 35 tydzień i 4 dzień ciąży

czwartek, 7 kwietnia 2016

Coraz bliżej do godziny "zero"

Czas tak szybko biegnie i mam wrażenie że im bliżej do porodu tym szybciej ucieka, a ja z coraz większym brzuchem próbuję go złapać, ale ciągle mi się wymyka między palcami. Jesteśmy teraz w 34 tygodniu i tak jak dotąd nie narzekałam na to, że mi ciężko to teraz już mogę sobie ponarzekać. Właśnie tak, coraz ciężej jest mi chodzić, czasami tempo spacerowe wydaje mi się zbyt szybkie i wzrokiem szukam ławki aby chwilkę odpocząć gdyż męczę się dość mocno. Brzuch jest już na prawdę duży, nasz syn waży ponad 2 kilogramy plus wszystko inne jak wody płodowe itp pewnie drugie tyle jak nie więcej, więc nie powiem że mi lekko ;) Ale to taki słodki ciężar więc ponarzekałam sobie tylko troszeczkę i na tym koniec. Pogoda mnie teraz bardzo pozytywnie nastraja bo jest takie piękne słoneczko za oknem, że po pierwsze żal siedzieć w domu więc mnie to motywuje do spacerów a po drugie nastawienie do życia o wiele lepsze jest kiedy za oknem jest tak cudownie.
Remont pokoju dla Juniora wreszcie skończony, w zasadzie skończył się przed świętami. Był mega syf w całym mieszkaniu i już na prawdę nie mogłam się doczekać końca. Na szczęście wreszcie to nastąpiło i teraz już tylko został karnisz do założenia i firanki do uszycia i będzie już taki ostateczny koniec. Teściowa przychodziła nam pomagać w sprzątaniu, i chwała jej za to, ale szczerze mówiąc to wpadała jak bomba, nerwowo i szybko wszystko robiła, tak jakby się stresowała, że ktoś będzie oceniał wyniki jej pracy. Ciągle mnie wołała , żebym przyszła i zobaczyła czy tak może być... ech... to było dziwne, no ale co zrobić. ten typ tak ma. Wydawało mi się, że jak skończyliśmy sprzątanie to ona odczuła większą ulgę niż ja. Ale może to tylko takie wrażenie. Po remoncie, kiedy już wszystko było odgruzowane zabrałam się za wydawałoby się najprzyjemniejszą część w przygotowywaniach do przyjścia potomka na świat czyli - jak to się ładnie nazywa - wicie gniazda. Ustawiliśmy meble, mąż skręcił łóżeczko, wózek  zajął też swoje miejsce w pokoju. Uprałam i wyprasowałam już prawie wszystkie ubranka, kocyki, pieluchy dla naszego szkraba. Tak się rozkręciłam, że nawet wyprałam takie dużo za duże. To było mega wyzwanie gdyż prasowanie to nie jest moje ulubione zajęcie, a tu wszystko takie maleńkie i trzeba było dobrze manewrować żelazkiem żeby nie było zagięć... O rety! Zastanawiam się tylko czy to co mamy na pierwsze dni wystarczy w takiej ilości jaką zgromadziliśmy, ale w sumie jeśli zabraknie to w sklepach jest teraz pełno ubranek do wyboru więc tatuś pojedzie i dokupi. :) Oby nie musiał. 
Wczoraj byliśmy z M. na zajęciach z pielęgnacji noworodka. Uczyliśmy się jak prawidłowo podnosić, przewijać, kąpać, trzymać do karmienia takie maleństwo. Widziałam, że M. jakoś tak na początku nie bardzo wiedział jak się zabrać do roboty, ale jak już zaczął, to chętnie ćwiczył i muszę przyznać że szło mu to bardzo dobrze :) Dla mnie to był też fajny widok, mój mąż, ojciec mojego dziecka w akcji :) Super :)  Mam nadzieję że na naszym synku będzie szło mu tak samo dobrze :)
A dziś mamy wizytę u naszego ginekologa, mam nadzieję że powie że wszystko jest OK i spokojnie możemy czekać na dalszy rozwój wydarzeń w zaciszu domowym. Nie ma co ale w domu czuję się najlepiej, zresztą chyba większość z nas tak ma.

Dziś mamy 34 tydzień i 5 dzień ciąży
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...