Obserwatorzy

wtorek, 31 lipca 2012

Wtorek

Wczorajsza wizyta u fryzjera do skutku nie doszła, ale za to dziś sobie odbiłam i siedzę oto przed komputerem mym w nowej jakże "krótszej" fryzurze :)))) A ten masaż głowy podczas mycia włosów  - bezcenne :)  Trochę dziwnie się czuję i włosy wpadają do oczu bo krótsze niż zwykle ale przyzwyczaję się (mam nadzieję ) szybko i będę tworzyć różne wspaniale fryzury na swojej głowie :) 
Dziś była też mniej przyjemna wizyta - mianowicie u lekarza, lekarza który specjalizuje się w leczeniu niepłodności. Poszłam sama, nie wiem dlaczego ale nie chciałam żeby M. poszedł ze mną. Pytał mnie kilka razy "Może jednak pójdę z Tobą, razem raźniej", ale nie chciałam.  Może dlatego że wiem jak on bardzo się tym przejmuje i chciałam mu oszczędzić kolejnych rozczarowań ? W końcu nie muszę mu opowiadać wszystkich szczegółów ... wiem że i tak będzie wypytywał. Dzisiejsza wizyta dużo przyjemniejsza niż ostatnia (pisałam o niej TUTAJ) pewnie dlatego że u innego lekarza. Pan doktor bardzo spokojny, rzeczowy, obejrzał wszystkie wyniki zanim cokolwiek powiedział, i co najważniejsze nie zmieszał mnie z błotem jak ten ostatni. Zlecił jeszcze kilka badań których do tej pory nie miałam wykonywanych i zalecił nie przejmowanie się brakiem ciąży - to podobno bardzo źle wpływa na poczęcie. Tak więc  wizyta u fryzjera była pierwszym ze sposobów na nie zamartwianie się i poprawienie sobie humoru :) No i po fryzjerze były jeszcze zakupy - i moja garderoba powiększyła się o rudą bluzkę - raczej z przeznaczeniem na jesień :) Może to złe podejście i takie zagłuszanie rzeczywistości to nie jest sposób na smutki ale szczerze mówiąc lepsze to niż szukanie złotego środka... A na deser znów Sade - dziś w innej odsłonie ( i to też pomaga, nawet bardzo). 

 

poniedziałek, 30 lipca 2012

Poniedziałek...

Wczoraj nieznośny upał a dziś zimno i deszcz... Pogoda w kratkę. A miałam w planach się dziś trochę opalić - raczej niewykonalne :(  Ułożyłam sobie wstępnie plan dnia, jeśli się go będę trzymać to oznacza to że mam dużo rzeczy do zrobienia... Ale są też i przyjemności... na przykład wizyta u fryzjera - zwłaszcza że do końca lipca mam zniżkę a moje suche końce straszą już od dłuższego czasu więc chętnie się ich pozbędę... 
Dziewczyna która była zainteresowana moją suknią ślubną wróciła i kupiła :)) Wpadło trochę kasy więc teraz trzeba mądrze ją wykorzystać - mamy z M. milion planów i pomysłów na to co by można było za to kupić ale na wszystko raczej na pewno nie wystarczy więc musimy się dobrze zastanowić.  
Na dobry początek tygodnia kilka nut które mnie osobiście wprawiają w dobry nastrój ... :)

 

sobota, 28 lipca 2012

Sobotnie przyjemności... :)

Dziś od rana same przyjemności ... :) Począwszy od zakupów w sklepie który bardzo lubię (bez zbędnej reklamy) przez przyjemności kulinarne a na uczcie duchowej skończywszy. Dzień zaczął się pyszną kawą i pachnącym świeżym chlebem który mój kochany Mąż z samiutkiego rana przyniósł z piekarni. Po śniadanku zakupy  - coś do domu i kilka rzeczy żeby wypełnić lodówkę a potem obiad. W związku z tym że dziś jest bardzo gorąco postanowiliśmy nie gotować tylko odwiedzić "chińczyka" na którego od dłuższego czasu mieliśmy oko. No i opłacało się, jedzenie okazało się super a ceny bardzo przystępne więc na pewno niedługo znów tam zawitamy.  A dziś poznawaliśmy nowe smaki i w związku z tym ja zamówiłam kokosową zupę z kurczakiem na ostro a M. pokusił się na pikantna zupę pekińską 



 Na drugie danie dostałam na gorącym skwierczącym półmisku kurczaka w sosie Sate a M. kurczaka na ostro z warzywami... pycha.



Mieliśmy ochotę jeszcze spróbować bananów w cieście na deser ale już w żołądku miejsca zabrakło... Na deser bardziej dla ducha niż żołądka obejrzeliśmy sobie film w zaciszu naszego mieszkanka...


 Po obejrzeniu mam bardzo mieszane uczucia, wg mnie film bardzo odważny , sceny erotyczne jak dla mnie bardzo cienka linią oddzielone od tych w filmach porno. Generalnie spodziewałam się czegoś innego...  
Sobota się jeszcze nie skończyła więc czas na inne przyjemności... :)


 







czwartek, 26 lipca 2012

To już jest koniec...

Wczoraj był ostatni dzień szkolenia i powiedzmy "zakończenie roku" :) I tak jak podczas całego szkolenia tak i w jego ostatni dzień nie obyło się bez wpadek. Niestety... Certyfikaty, które otrzymaliśmy zamiast daty 25 lipca miały datę 25 sierpnia - do poprawki. Śmiech na sali. Troszkę się pomylili no ale cóż - jaki organizator takie szkolenie i jego zakończenie. Szczerze mówiąc to nie czuję się specjalnie mądrzejsza po tej dwumiesięcznej nauce bo zamiast programów księgowych większość czasu traciliśmy na Worda i Excela... Nigdy więcej żadnego szkolenia z Urzędu a tym bardziej z tą firmą. A Organizator wczoraj przeszedł samego siebie , kupił zgrzewkę napojów - coś w rodzaju IceTea i karton rogalików nadziewanych czekoladą, każdy miał sobie wziąć po jednym i powiedział że to rekompensata za nieudane szkolenie i jego wpadki w tym czasie. Nie wiem czy 5 osób się pokusiło na to jego "słodkie przekupstwo". Miałam ochotę wsadzić mu te rogaliki w wiadome miejsce. Bezczelny typ. Wczoraj jak wróciłam do domu to całe popołudnie buzia mi się nie zamykała i  trajkotałam mojemu M. jakie to mnie upokorzenie spotkało - zresztą nie tylko mnie ale całą grupę. On ze stoickim spokojem wysłuchiwał i jedyne co powiedział to "Napiszcie skargę". Tylko czy coś to da? Już podczas szkolenia były na ten cały bałagan skargi i niestety jakoś poprawy nie było więc czy teraz już po fakcie jest sens się znowu denerwować i szarpać skoro już nic mi to nie pomoże? Hmmm... Chyba nie mam na to ochoty.   
Jak powszechnie wiadomo na odreagowanie stresów najlepszy jest wysiłek fizyczny więc zaraz zabieram się za zdzieranie pękniętej fugi w rogu łazienki. I co z tego że to męskie zajęcie? Nie rusza mnie to, tak samo męskie jak i damskie. Mojemu męskiemu mężczyźnie pozostawię zaklejanie dziury sylikonem.

Źródło: internet

środa, 25 lipca 2012

Sundaville - piękne pnącze

Jakiś czas temu zakochałam się w  tej roślinie. Zobaczyłam ją w sklepie ogrodniczym i nie przeszłam obojętnie. Kupiłam. Poczytałam trochę na jej temat i okazało się że to roślina wieloletnia i można ją przezimować. Moja radość była jeszcze większa bo pomyślałam sobie że odpadnie coroczne kupowanie czegoś kwitnącego na balkon. Roślinka sprawdziła się zaskakująco dobrze i kwitła prawie do samej zimy. I na tym skończyła się moja radość. Czytałam w różnych poradnikach że należy ją zimować w chłodnym ale nie zimnym pomieszczeniu , dość jasnym i podlewać raz na dwa tygodnie. Tak więc roślinka otrzymała do dyspozycji najzimniejszy pokój, jasne stanowisko i podlewanie też ograniczyłam jej do minimum. Po kilku tygodniach zaczęły jej usychać liście, po kilku następnych była już zupełnie łysa i nie dawała żadnych znaków życia. Ale czytałam że te rośliny tak mają i gubią na zimę liście więc mnie to nie zmartwiło za bardzo. Jednak coś musiałam zrobić nie tak, gdzieś popełniłam błąd bo wiosną nie wypuściła żadnego nowego pędu, stare pędy uschły zupełnie, i miała mało korzeni więc chyba zgniły. Wnioski? Za dużo podlewania, za cieple pomieszczenie. Po tej nieudanej próbie postanowiłam zabawić się z Sundaville jeszcze raz i kupiłam wiosna nową, zdrową roślinkę. Tak samo jak w przypadku poprzedniej kwitła oszałamiająco do późnej jesieni i przed pierwszymi przymrozkami zabrałam ją do domu. Jednak nauczona doświadczeniem tym razem ulokowałam ją na czas zimy na klatce schodowej w jasnym miejscu no i oczywiście ograniczyłam znacznie podlewanie. I to był strzał w 10! Tam temperatura jest dużo niższa niż w mieszkaniu ale oczywiście daleka od zera więc roślinka czuła się tam bardzo dobrze. Oczywiście po pewnym czasie zrzuciła wszystkie liście i zostały same badyle. A kiedy wiosną zobaczyłam młode zielone pędy oszalałam z radości! Już wiedziałam że się udało i że będziemy razem przez następny rok. Dla porównania pokażę Wam kilka zdjęć.

Zaraz po zimie, dokładnie nie pamiętam ale chyba w marcu.


A teraz wygląda tak :) TADAMMM...!  :)



Pięknie się odbiła i ma już sporo pąków które pewnie niedługo zamienią się we wspaniałe kwiaty, którym mało kto jest się w stanie oprzeć . 

Kilka faktów dla chcących uprawiać tą roślinkę:

Stanowisko:
słoneczne, ciepłe , zaciszne, może być także półcieniste jednak wtedy roślina słabiej kwitnie

Podlewanie:
roślina lubi wilgoć więc należy pamiętać o regularnym podlewaniu, jednak nie można "przelać" rośliny, dobrze jest zraszać jej liście od czasu do czasu miękką wodą; należy także systematycznie nawozić nawozem do roślin kwitnących najlepiej od maja do sierpnia
Uprawa:
najlepiej w donicy, gdyż roślina nie jest odporna na mróz więc trzeba ją na czas zimy przenieść do cieplejszego pomieszczenia; podłoże żyzne , świeże, próchnicze , np. z dodatkiem torfu

 Zimowanie:
najlepiej w październiku przenieść roślinę do zabezpieczonego przed mrozem pomieszczenia, najlepsza temperatura dla tej rośliny w okresie zimowym to około 15 stopni Celcjusza; podlewanie należy ograniczyć do minimum aby nie dopuścić do przesuszenia podłoża; normalnym zjawiskiem w tym okresie jest opadanie liści, jednak wiosną roślina przy odpowiedniej pielęgnacji odbuduje się


wtorek, 24 lipca 2012

Suknia ślubna

Moja wymarzona, jedyna w swoim rodzaju suknia w końcu znalazła kogoś kto się nią zainteresował... Po kilku próbach sprzedania jej , kilkunastu aukcjach internetowych wreszcie  parę dni temu pojawiła się zainteresowana duszyczka :))  Dziś ma przyjść zobaczyć suknię "na żywo" i przymierzyć. Trzymam kciuki żeby wszystko pasowało i się podobało ... Znajomi pytają mnie , dlaczego sprzedaje sukienkę..." przecież taka ładna, zostaw sobie na pamiątkę". No cóż, nie zaprzeczam że ładna i że fajną byłaby pamiątką ale to nie te czasy kiedy pakowało się suknie po ślubie w pudło z kulkami od moli i zostawiało dla córki czy synowej... Nasze prababki tak robiły, owszem, ale to było dawno, teraz kupić czy uszyć suknię jest dużo prościej więc potrzeby takiej nie ma... A jeśli chodzi o wartość sentymentalną to faktycznie na początku miałam taki plan że nie sprzedam jej... zostanie ze mną i pokażę kiedyś swojej córce w czym mama szła do ślubu... Ale po roku przekładania jej z miejsca na miejsce stwierdziłam że nie poświęcę tyle miejsca w szafie, na drzwiach w pokoju czy jeszcze w innych zakamarkach naszego mieszkania tylko po to żeby po kilkunastu latach wyjąć ja przez chwilę popatrzeć i znów schować... Mam tyle innych "mniejszych" pamiątek ślubnych że z czystym sumieniem mogę sprzedać suknię... Mam nadzieję że posłuży komuś równie dobrze jak mi :) 



poniedziałek, 23 lipca 2012

Poniedziałek...

I znów poniedziałek... Weekend minął szybko, za szybko... Byliśmy u mojej Mamy i odczuwam zdecydowany niedosyt - za dużo mieliśmy tam do zrobienia a za mało czasu na spokojne pogaduchy i biesiadę jak to zwykle u Mamy bywa... Wszystko to, co obiecałam kupić - kupiłam, zawieźliśmy i zostało zaakceptowane, podobało się :) Ufff... :)) 
Mieliśmy sporo pracy i ja i M. - on wykonał wszystkie drobne poprawki i naprawy w domu Mamy, takie jak wymiana żyrandola, skręcenie krzeseł itp itd.... a ja z Mamą zajęłyśmy się wstępnym sprzątaniem nowego mieszkania  które od dzisiaj jest remontowane. Za jakieś dwa tygodnie remont się skończy i trzeba będzie wytoczyć ciężki sprzęt sprzątający i skumulować wszystkie siły bo na pewno będzie bardzo brudno :)) Obiecałam Mamie że przyjadę na tydzień lub dwa i jej pomogę w tym wszystkim... Poza tym trzeba jakoś to mieszkanie umeblować, pomyśleć o firankach, zasłonkach i innych duperelach :) Czyli będę mogła popuścić wodze fantazji :) Ale to jeszcze przed nami...
Dziś po intensywnym weekendzie czuję że mam mięśnie, bolą mnie nawet takie o których istnieniu nie miałam pojęcia... :) Ale dzień zapowiada się słoneczny, i ból mięśni schodzi na plan dalszy.  :) Niech świeci słońce,  wtedy świat wydaje się piękniejszy :) 

Źródło: internet
  

   

czwartek, 19 lipca 2012

Rutyna czy codzienne rytuały ?

Zauważyłam, że od jakiegoś czasu każdy mój dzień jest bardzo podobny do siebie... Podobny pod względem codziennych rytuałów i zadań które w danym dniu mam do wykonania. Czy oznacza to że wpadłam w rutynę dnia codziennego czy może są to dla mnie tak ważne czynności że otrzymały status codziennych rytuałów? Zastanawiałam się nad tym i odpowiedź mnie nie zaskoczyła. Rutyna swoją drogą ale rytuały które przynoszą radość i lepsze samopoczucie też mają swoje miejsce w tym wszystkim.
Przyzwyczaiłam się do rannego wstawania i pobudka o 7 nie jest dla mnie wyzwaniem, mój organizm o tej porze jest na tyle zregenerowany że często budzę się i nie mogę już spać ( a może to już starość? :)) ) Wstaję wcześniej nie dlatego że muszę tylko dlatego że chcę, wydłużam sobie przez to dzień i czuje się z tym bardzo dobrze :) Rytuał czy rutyna?? Hmmm... Codziennie rano zaparzam kawkę i zasiadam przed komputerem... Na pierwszy ogień idzie moja poczta, potem zaglądam na bloga, odwiedzam moje ulubione blogi i blogowych znajomych i na koniec zostawiam sobie wiadomości z kraju i ze świata a potem przeglądam oferty pracy... I codziennie w tej samej kolejności :))) Wypijam przy tym kubek kawy który idealnie wystarcza żeby towarzyszyć mi do końca moich internetowych wojaży. A kiedy na dnie zostaje tylko kropelka wtedy przenoszę się do kuchni i i robię sobie śniadanko... Rytuał?? Ponieważ czasu mam sporo mogę zaszaleć i zrobić coś co wymaga większego zaangażowania niż kanapka z szynką. Dziś naszła mnie ochota na ... amerykańskie naleśniki. Zdecydowanie rytuał!!


A potem już zdecydowanie rutyna czyli  standardowe przygotowywanie się do wyjścia... Potem godzinna jazda autobusem na drugi koniec miasta oczywiście z ulubioną książką - hmmm... rutyna??  No a książka??  Co do mojej obecności na kursie to zdecydowanie rutyna a chciałoby się powiedzieć rytuał. Niestety, nie tym razem.  Na koniec powrót także godzinny i także z książką, jakieś małe zakupy po drodze do domu, obiad, szybkie sprzątanie, tv albo nie , wieczorny szybki prysznic i znów książka - tym razem w ciepłym i wygodnym łóżku... Rutyna? Hmmm... Chyba nie ma się nad czym zastanawiać...

środa, 18 lipca 2012

Środa - tak blisko a jednocześnie tak daleko...

Środa to chyba najgorszy dzień tygodnia... przynajmniej z mojego punktu widzenia. Dlaczego? Ponieważ jest dokładnie po środku... ani bliżej ani dalej weekendu... takie śródtygodniowe zawieszenie. I tego właśnie nie lubię najbardziej. Ale mimo wszystko czekam z utęsknieniem na piątek... 
Może to zabrzmi niezbyt kobieco , ale wczoraj byłam zmuszona pójść do galerii na zakupy... Tak, dokładnie tak, zmuszona. Nie przepadam za tymi tłumami przewalającymi się po szerokich korytarzach w centrach handlowych, przekrzykującymi się ludźmi i pseudo relaksacyjną muzyczką z głośników... Dla mnie to męczarnia i do takich wielkich molochów chodzę tylko kiedy muszę. No i właśnie wczoraj musiałam... i poszłam, ale po 1,5 godzinie miałam dość i na pocieszenie po tym strasznym maratonie zafundowałam sobie gałkę lodów, jedną tylko żeby nie było że się obżeram ;) Ale widocznie pisane mi były dwie bo ze zdrapki którą dostałam w lodziarni wygrałam jeszcze jedną gałeczkę! :)) Hihi... No a jak powszechnie wiadomo, wygrane lody nie tuczą :) Więc bez skrupułów można było dwie gałki pochłonąć.  

 

Dziś znów czeka mnie łażenie po sklepach... Niestety... Wolałabym w tym czasie posiedzieć sobie w domu, napić się spokojnie kawy, przeczytać jakąś książkę... Ale niestety... mus to mus... Obiecałam Mamie że kupię Babci "telefon dla Seniora", taki z dużymi guzikami i wyraźnym wyświetlaczem bo Babcia ze swoją starą komórką sobie już niezbyt dobrze radzi... Nie widzi na niej nic bez okularów... A taki telefon dla Seniora dobra rzecz, wszystko duże, czytelne, niektóre modele mają wbudowany przycisk SOS, który po wciśnięciu łączy się z zapisanym wcześniej numerem i informuje że danej osobie potrzebna jest pomoc. Takich telefonów na rynku jest coraz więcej  i na prawdę jest w czym wybierać więc czeka mnie dziś dłuuugie oglądanie i wybieranie. Mam nadzieję że trafię na kompetentną  osobę która mi w tym pomoże.

No i jeszcze mam kilka rzeczy na liście o które Mama mnie prosiła... m. in. żyrandol który sobie upatrzyła a nie może go dostać u siebie.  Mam nadzieję że wszystko uda mi się dzisiaj kupić i nie będę musiała jeszcze jutro biegać po sklepach...

No a teraz coś z zupełnie innej beczki... Kupiłam jakiś czas temu odżywkę do paznokci, która podobno czyni cuda. Wiele osób się nią zachwycało na różnych forach internetowych i blogach więc ponieważ moje paznokcie do najmocniejszych nie należą postanowiłam ją i ja wypróbować.  Ci którzy ją znają wiedzą że maluje się paznokcie dzień po dniu, warstwa na warstwę, potem zmywa wszystko i proces należy powtórzyć od początku. Ja stosuję ją od tygodnia i z przykrością muszę stwierdzić że jak na razie ŻADNYCH oznak poprawy nie widzę, paznokcie jak się rozdwajały tak się rozdwajają, są ciągle miękkie i wyglądają nie najlepiej. Na opakowaniu nie jest napisane przez jaki okres czasu powinno się ją stosować żeby paznokcie się wzmocniły. Czy ktoś z Was miał to "cudo" i czy w ogóle mogę się spodziewać jakichkolwiek efektów? Bo producent obiecuje wiele ale nie ten pierwszy i nie ostatni. Czyżbym znowu padła ofiarą wielkiej  machiny reklamowej? Cóż... dam jej jeszcze tygodniową szansę, zobaczymy... 

 

niedziela, 15 lipca 2012

Expresowy weekend w spokojnym tempie :)

Weekend minął mi expresowo bo tak na prawdę miałam weekend jednodniowy... Wczorajszy dzień spędziłam na szkoleniu więc tylko wczoraj wieczorem i dziś mogłam się tak na prawdę wyluzować i pospać do południa. Ale to też mi się nie udało bo dziś o 7 rano już tak się z boku na bok przewracałam że w końcu wstałam bo to kręcenie się zaczęło mnie denerwować. Poranna kawka z mężem o tak wczesnej porze w wolny dzień smakuje wyjątkowo... i ta cisza... wszyscy jeszcze śpią , samochody nie jeżdżą , pod blokiem jak makiem zasiał... bosko :)) Opłacało się ruszyć tyłek z ciepłego łóżka :)
Poza tym tak wcześnie zaczęty dzień jest dłuższy o kilka godzin więc dziś wszystko robiliśmy spokojnie, powoli, na wszystko starczyło nam czasu... uwielbiam takie dni.
 No i wspaniały obiad, wspólnie  przygotowany z odrobiną miłości i szczyptą romantyzmu :)) A mowa tu o leczo, potrawa którą w lecie możemy jeść tonami i nie znudzi nam się nigdy! Oboje z M. uwielbiamy na potęgę i wielka frajdę sprawia nam wspólne przygotowywanie, próbowanie, doprawianie i niecierpliwe oczekiwanie na gotową potrawę :)) A z chłodnym piwkiem smakowało jeszcze lepiej :))




Ugotowaliśmy dwa pełniuśkie garnki, będzie zapas na 2-3 dni :)) M. już wspomina coś o gotowaniu kolejnej porcji  :)) Leczożerca :) 
A jutro znów poniedziałek, i znów M. do pracy a ja na kurs... Byle do piątku bo w piątek jedziemy do mojej Mamy na weekend :))) Może ugotujemy dla niej leczo? :))

czwartek, 12 lipca 2012

od czego by tu zacząć... :)

Po wczorajszej wieczornej burzy dziś cały dzień jakaś taka niewyraźna pogoda... Raz świeci słońce raz chowa się za groźnie wyglądające czarne chmury... Ale najlepsze w tym wszystkim jest to że chyba po raz pierwszy od niepamiętnych czasów sprawdziła się prognozy pogody i dziś temperatura jest bardzo przyjemna i wreszcie można odetchnąć pełną piersią nie wdychając ciężkiego od gorąca powietrza... Rewelacja... W takiej temperaturze wracam do żywych i zaczynam normalnie funkcjonować :)) I mimo że moje kolano jest bardzo wrażliwe na zmiany pogody i dziś boli mnie jak diabli to i tak nie zamieniłabym tej pogody na żadną inną.
Cieszę się na nadchodzący weekend mimo iż całą sobotę będę na kursie, no ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Już zaplanowaliśmy z M. sobotni wieczór, wczesne szybkie mycie i oglądanie filmów wspólnie  w łóżeczku. A niedziela... hmmm... jeszcze nie wiem, ale na pewno pośpimy sobie dłużej niż zwykle i zjemy jakieś super niecodzienne śniadanko :) 
Jutro piątek 13-go... który to już w tym roku?? Mam nadzieję że ostatni bo mimo że wyznaję zasadę "13-go i co z tego" to wolałabym takie dni wymazać z kalendarza... Kto w ogóle wymyślił że 13-stka to pechowa liczba??? Hmmm??
Ostatnio zauważyłam że nadużywam słowa "dramat" w całej rozciągłości... Wszystko jest "dramatyczne" , "co za dramat" itp itd... "Dramat" wylewa się z moich ust w zdecydowanym nadmiarze, i jest tak na prawdę bo skoro ja już sama zauważyłam że często "dramatyzuję" to coś w tym być musi... Dramat! Swoją drogą to lepiej mówić "dramat" niż używać innych , bardziej świdrujących ucho wyrazów , jak na przykład "KURRRRR... lalala" ... To świdrujące "rrr" pieści ucho ale w słowie "drrrramat" też świdruje co nieco :) Tak więc z dwojga złego ja wybieram słowo na D i nie jest to DUPA ;P
Wczoraj w akcie rozpaczy wysłałam aż ...3 CV do moich potencjalnych pracodawców. A dziś ktoś (nie wiem kto bo numer prywatny) dzwonił do mnie ale najwidoczniej nie miał ochoty rozmawiać bo gdy odebrałam z nadzieją że zostanę na interwju zaproszona w słuchawce uslyszałam tylko kobiecy niewyraźny głos który z drugim kobiecym głosem rozmawiał o...dupie Maryni! Dramat! ;) Moja nadzieja legła w gruzach, ale może jutro z okazji "szczęśliwego dnia" ktoś zadzwoni i powie "zapraszamy" albo "jest pani przyjęta, ma pani takie świetne CV że nie potrzeba rozmowy kwalifikacyjnej"... No co! Pomarzyć nie można?? :))

Źródło: internet


 

środa, 11 lipca 2012

Jak wyczarować 2 złote??

No i znowu to samo... chociaż ostatnio obiecywałam sobie że wtedy to już ostatni raz... No ale jak widać historia lubi się powtarzać i wcale nie sprawdza się w moim przypadku powiedzenie że "mądry Polak po szkodzie"... a w zasadzie Polka, no bo o mnie chodzi przecież :) Wczoraj jakaś magiczna siła zmusiła mnie do sprawdzenia terminu ważności mojego biletu miesięcznego... No i co się okazało  - WAŻNY DO 10.07.2012! Ups... Jutro koniecznie trzeba kupić nowy! No tak, ale przecież mogłam kupić go już wczoraj żeby 11-go spokojnie rano jechać już z nowym biletem na kurs... No niestety , nie wyszło... jak zwykle zresztą. No ale przecież nic się nie stało, kupię jutro i też będzie dobrze. Mąż podzielił się pieniążkami na bilet bo na moim koncie jeszcze nie zaksięgowano przelewu, a ja ułożyłam sobie plan że wcześnie rano przed kursem pojadę, kupię i będzie super. Nie wzięłam tylko poprawki na to że żeby kupić bilet muszę dojechać do miejsca w którym to zrobię, a jechać na gapę taki kawał to ryzyko że dostanę mandat za jazdę bez biletu więc ... najlepszym rozwiązaniem jest kupić bilet jednorazowy i mieć stres z głowy. Wczoraj o tym nie pomyślałam, dopiero dziś kiedy okazało się że w portfelu nie mam drobnych , ani żadnych innych pieniędzy żeby ten jednorazowy bilet kupić... No i co teraz? Jechać bez i zaryzykować? A jak się nie uda?? Hmmm... Dzwonię do M. "Hej, to ja, masz może gdzieś w domu schowane jakieś drobniaki?" Rozbawiło go to moje pytanie ale odpowiedź była "nie" więc mi już nie było tak do śmiechu. Postanowiłam przeszukać dom... może się gdzieś zawieruszyły jakieś drobne, przecież zawsze wszędzie ich pełno a tu nagle nie ma? Niemożliwe. Rozpoczęłam przetrząsanie domu i już po kilku minutach sukces, znalazłam aż 1 zł! :)) No proszę, jeszcze drugie tyle i mam bilet! Poszukiwań ciąg dalszy... Tylko gdzie tu szukać...W komodzie... nie ma, w szufladzie w szafce nocnej ... nie ma, w koszyczku z lakierami... nie ma, w łazience na półce - JEST!! 10 groszy! Jeszcze tylko 90 i mam bilet! :) Szukam dalej, w kieszeniach spodni, kurtek, bluz w których ostatnio chodziliśmy z M... nie ma... w salonie w kuferku na pierdoły - BINGO!! Jest aż 40 groszy!! Super, to daje w sumie 1,50zł! Szukam dalej... Przetrząsnęłam wszystko co się da... uzbierałam 1,74zł. No mało, bo bilet kosztuje 2 zł... Co tu zrobić, w desperacji chciałam już iść do sąsiadki pożyczyć brakującą kwotę kiedy mnie oświeciło że dawno temu miałam manię zbierania grosików i uzbierałam ich wtedy bardzo dużo... Miałam kilka razy iść do banku wymienić ja na grubsze pieniądze ale jakoś zawsze nie po drodze było więc leżą sobie w pudełku i czekają na swój dzień... i dobrze, bo resztę brakujących pieniędzy do biletu dobrałam właśnie z tych grosików. Mam nadzieję że Pani w kiosku mnie nie wygoni z groszami , ale co , to też pieniądz! :)) No i właśnie tym sposobem wyczarowałam 2 złote! Ale teraz wiem, że w moim domu nie ma już żadnych pieniędzy! :(  

Źródło: internet

poniedziałek, 9 lipca 2012

...

Po weekendzie czuję się wypruta, wypluta, wyżuta jak stara guma i nie wiem jeszcze jaka... Wszystkie synonimy wcześniej wymienionych słów są dozwolone w określeniu tego jak się czuję. W sobotę byliśmy z M. na weselu naszych znajomych... Mieszkają daleko od nas więc jechaliśmy w tym upale jakieś 2 godziny. Nie muszę chyba dodawać że to była wg mnie najcieplejsza sobota tego lata... Pot lał mi się po... w zasadzie to po wszystkim, zero wiatru, powietrze tak gorące że wręcz parzyło... Jednym słowem - DRAMAT! O jedzeniu gorącego rosołku na obiad weselny nawet nie chciałam słyszeć, a hitem wieczoru było to że w lokalu gdzie odbywało się wesele padła klima. Niezapomniane przeżycia. Wszyscy się ożywili dopiero koło północy kiedy wreszcie się nieco ochłodziło...Wytrzymaliśmy do 3 nad ranem i to było wszystko na co było nas stać. Na drugi dzień znów powrót do domu w upale. Wczoraj wieczorem padliśmy ze zmęczenia zaraz po dobranocce... nie dało się. I tym sposobem przeleciał kolejny weekend podczas którego mogłabym cokolwiek zrobić w domu... Sprzątanie przydałoby się gruntowne, kupa prasowania leży w koncie już drugi tydzień, kurz lekko zmienił kolor mebli a do tego wszystkiego przywieźliśmy wczoraj ze wsi wiadro wiśni i czeka mnie robienie kompotów... I znów sprzątanie i prasowanie będą musiały poczekać.

 
A poza tym załamana jestem bo przegrałam wojnę z mszycami - ostateczna decyzja zapadła i wszystkie na wpół pozjadane kwiatki wylądowały na śmietniku. Wyglądały już bardzo źle a mszyc było więcej niż liści- nie miałam wyjścia. A dziś moje załamanie się pogłębiło kiedy zobaczyłam że kwiatek który ocalał od mszyc został spalony przez słońce... Postawiłam go od razu w cieniu - mam nadzieję że to mu pomoże i odżyje , ale wygląda tragicznie... W tym roku w ogóle kwiatki mi się nie utrzymały. Jak nie mszyce to słońce... zostały mi jeszcze 3 w niezłej kondycji - ciekawa jestem czy dożyją do zimy... Oby dożyły.  

piątek, 6 lipca 2012

Dopadł mnie Niechciej !

Krążył wokół mnie od jakiegoś już czasu, robił podchody, obmyślał strategię i wczoraj zaatakował. Niechciej mną zawładnął i nie ma zamiaru się wyprowadzić z mojego ciała i umysłu. Ale mogłam się tego spodziewać bo on zawsze wprowadza się wtedy kiedy są takie upały. I ja i on mamy ich już serdecznie dość. Wszystko wtedy odchodzi na dalszy plan a najważniejsze stają się wszelakie nieudolne próby schłodzenia siebie i jego przy okazji też. W domu bałagan, wczoraj z wielkim trudem udało mi się włożyć pranie do pralki i ją włączyć  ale już z powieszeniem miałam problem, musiał mi pomagać M. Gotować mi się nie chce bo to oznacza podwyższenie temperatury w i tak już nagrzanym mieszkaniu więc dziś obiadu nie będzie. Na balkon nie wychodzę jeśli nie muszę bo zaraz po otwarciu drzwi uderza mnie w twarz i powala na ziemię nieznośnie gorące powietrze. Wczoraj też poddałam się w walce z mszycami, które przeżyły ataki najróżniejszych świństw chemicznych. Mój M. stwierdził że teraz jest ich więcej niż przed spryskaniem ich tymi chemikaliami - nie mam już pomysłu czym je zabić więc postanowiłam pozbyć się kwiatków. Cóż, to chyba jedyny sposób. Ale póki co siedzę w domu, popijam wodę z lodem i aż mnie skręca na myśl że muszę niedługo wyjść z domu i udać się na kurs, na którym też mi się nic nie chce robić... Dramat ... 
A na dodatek, żeby tego wszystkiego było mało wczoraj jakoś niefortunnie stanęłam i przez to boli mnie noga w kostce. Nie dość że kaleka to jeszcze leń... Połączenie co prawda mało szkodliwe ale ... no właśnie, zawsze jest to ale.   

Źródło: internet
 

środa, 4 lipca 2012

Tort urodzinowy...

28 lat temu, 4-go lipca o godzinie 9:25 rano przyszłam na świat... Dawnoooo to było, oj dawno. Czasami patrzę wstecz i zastanawiam się czy to co w życiu do tej pory zrobiłam, osiągnęłam to plan maximum czy można było trochę ciężej popracować żeby być jeszcze lepszym i niczego nie żałować... Takie myśli o podsumowaniach zazwyczaj nachodzą mnie gdy zbliża się koniec roku czy kolejny dzień urodzin, ale w tym roku postanowiłam nie robić podsumowań i nie oglądać się za siebie. Najważniejsze to co przed nami, bo na to co było nie mamy już wpływu. 
Chciałabym wszystkich moich blogowych przyjaciół poczęstować kawałkiem urodzinowego tortu, lecz niestety mogę to zrobić tylko wirtualnie, tak więc kochani, po kawałeczku dla każdego :)




poniedziałek, 2 lipca 2012

Upał w roli głównej... i inni

Po upalnym weekendzie nadchodzi upalny tydzień... W takie dni potrafię efektywnie funkcjonować tylko wczesnym rankiem albo późnym wieczorem kiedy temperatura jest jeszcze albo już nieco niższa niż w ciągu dnia. Upały powodują u mnie totalne spowolnienie procesów życiowych i funkcji umysłowych. Najchętniej zamknęłabym się w klimatyzowanym pomieszczeniu i nie wychodziła dopóki temperatura nie spadnie poniżej 25 stopni w cieniu!! Ale tak w ogóle ja bardzo lubię lato, lubię słońce tylko ta duchota mnie dobija że szkoda gadać. 

Kolejny tydzień kursu, kolejny w upale i mam nadzieję że dziś będzie lepiej niż  w sobotę (tak, tak, w sobotę też miałam zajęcia) bo w sobotę właśnie mieliśmy pierwsze zajęcia "praktyczne" w sali komputerowej. Ale załamałam się, bo okazało się że grupa jest bardzo zróżnicowana pod względem znajomości obsługi komputera. Jedni całego Office'a mają w małym palcu a innym z kolei utworzenie folderu sprawia trudności... Tak więc pierwsze zajęcia uważam za nudne. Na szczęście informatyk się zorientował dlaczego ciągle przeglądałam strony internetowe i zaproponował mi wcześniejsze wyjście do domu - ALLELUJA! Tym sposobem zamiast 4 godzin byłam na zajęciach tylko godzinę :))) więc wolnej soboty miałam nieco więcej niż zakładałam. 
Mąż po powrocie z Francji rozkoszuje się wszystkim co polskie - zwłaszcza jedzeniem. Na szkoleniu karmili go owocami morza i innymi francuskimi specjałami , a że on chłop z krwi i kości to z ogromna chęcią zamieniłby te wszystkie '"robaki" na kawał mięcha z ziemniarami :)) Kiedy jedliśmy w sobotę obiad ( właśnie takie mięcho z ziemniakami ;) ) to stwierdził że lepszego jedzenia nie ma nigdzie na świecie :)) Cóż, wyczytałam między wierszami pochwałę dla mojej kuchni, a co! :)
Ostatnio z przerażeniem zaglądam do kalendarza, bo 4-ty lipca już tuż tuż a w tym roku chyba wolałabym żeby ten czas nie uciekał tak szybko... Otóż to, za dwa dni mam ... no tak, dobrze liczę - 28 urodziny. O matko kochana! jakoś tak im bliżej urodzin tym częściej nachodzą mnie jakieś rozmyślania nad życiem, egzystencją człowieka i takie tam inne filozoficzne bzdury. Mój umysł wymusza na mnie zrobienie podsumowania , coś w rodzaju podsumowania które niektórzy robią na koniec roku... Nie wiem czy to dobry pomysł, bo gdybym miała tak podsumowywać i zrobić bilans zysków i strat  to jeśli chodzi o ten księgowy to chyba dałabym radę , w końcu na kursie jestem, ale taki życiowy bilans to zupełnie inna bajka...       
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...